poniedziałek, 18 maja 2015

Mały Książę- końcówka

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 8/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Osobie, która potrzebuje w życiu czegoś więcej. Od siebie. Od życia. Od spektaklu

Zastanawiałam się dziś ile inscenizacji Małego Księcia widziałam, nie doliczyłam się. Było ich sporo...Wersje musicalowe, baletowe. Z dramatyczną spotkałam się po raz pierwszy, zdecydowanie nie ostatni.

Wchodząc na scenę kameralną nie ma kurtyny- widzimy zapiaszczoną scenę, łóżko szpitalne, kanapę i fortepian. Łóżko nie jest puste. Zajmuje je Starzec. Szukając swojego miejsca wśród rzędów krzeseł na publiczności od razu w oczy wpada las... budzików. Takich zwykłych, nakręcanych, tykających. Znajdowały się one co drugim/trzecim siedzeniem. Miejsce znalezione- na szczęście nie miałam zegarka pod sobą i nie musiałam się stresować, ze zostanę z nim wyciągnięta na scenę .Światła gasną, rozpoczyna się spektakl. 

Bardzo podobało mi się niesztampowe spojrzenie na tekst. Nie było podziału kwestii. Ktoś z książki pousuwał  informacje "zapytał Mały Książę", "stwierdził Lotnik", "zaszlochała Róża" zostawiając jedynie same mądre zdania wkładając je później w usta aktorów. Obsada wielopokoleniowa wskazywała na dorastanie małego księcia na naszych oczach, zamieniając co rusz aktorów na starszych. Jednocześnie ten domysł został obalony w momencie pojawienia się wszystkich męskich aktorów już w pierwszej scenie. 

Fabuła książki była zachowana, ale nie zawsze w tej kolejności jak została wydrukowana. Nie przeszkadzało to zupełnie. Pozwoliło otworzyć oczy i umysł trochę szerzej niż jedynie na zdania w tekście.

Czas na scenie (UWIELBIAM CZAS NA SCENIE <3) był mimo wszystko ułożony etapami życia, jednak nie był w tym kręgu zamknięty. Nie mieliśmy odczynienia jedynie z dzieckiem które dorasta mając po drodze pouczające przygody. Tu było coś więcej. Na scenie są wszyscy. Przez tłum przebiega dziecko żądając narysowania baranka. Chce tego z dziecięcym uporem od starca. Starzec leży w łóżku. Obok niego widzimy kaczkę, co sugeruje, że raczej do sprawnych staruszków nie należy. Dziecko jednak dalej chce baranka, krzyczy, prawie płacze. W końcu otrzymuje pudełko  z barankiem, jest prze szczęśliwe, po czym ciśnie tym pudełkiem w kąt (niczym standardowe dziecko które ma już wszystko).
Kolejny wybija się młodzieniec, który zaczyna zakochiwać się w Róży. I widzimy tu jak się do siebie zbliżają. Pokazują też jednoznacznie konsumpcyjne podejście do miłości- do tego stopnia, że w Róża została nazwana dziwką.

Starzec nie był lubiany. Był ciężarem dla innych. Niedołężny, powolny, już nie taki świeży, nie był atrakcyjny dla reszty towarzystwa, które na siłę z nim siedziało, ale nie udawało im się trzymać nerwów na wodzy. Był jednak wśród nich wyjątek. Dziecko, które widziało w nim dobrego, a przede wszystkim mądrego człowieka. Nie dziwnego, niepełnosprawnego, a potrafiącego rysować wspaniałe baranki i w dodatku zna się na jego hodowli! Mimo, że starzec odpowiada na jego pytania z niecierpliwością i pełnym zdenerwowaniem, jako jedyny podaje odpowiedzi ja jego pytania.
Prawdę powiedziawszy nie bardzo wyróżniał się na scenie Marek Richter. Może to właśnie oznaka dorosłości? Nie są już tak otwarci jak dzieci ani tak przebojowi jak młodzi ludzie? Są sztywni, chcą pokazać się, że są Ą-Ę przez co stają się niezauważalni?
Podróżowanie po planetach wplecione było w historie, nie było nazwane w prost "a teraz odwiedzam planetę taką a taką spotykam tego i tego". Nie było postaci Latarnika, Geografa etc. każdy znajdował w sobie te planety, w zależności od etapów życia bądź położenia w nim.
Starzec był Królem. Lubił dawać rozkazy z łóżka, chciał do końca zostać Panem- z poddanymi, czy bez- nie miało już znaczenia. Jedną z jego poddanych była właśnie Róża. Kobieta jego życia. Kobieta, która na jego rozkaz odeszła od niego. Później przyznał się do tego że pije.

Latarnikiem był młodzieniec. Swoją historię o rozpalaniu i gaszeniu opowiadał siedząc na fortepianie. Swoja nogę trzymał między nogami Reni i ją "rozpalał". Gdy dzień się kończył-kończył. Wszystko wg instrukcji, bo trzeba, bo nie wypada, bo jak inaczej? Oczywiście robił to dla siebie- nie myślał o innych (innej). Miał tego świadomość, nie umiał się jednak z tej rutyny i narzuconego rytmu życia zrezygnować. Był trybikiem, który nie potrafił postawić się przeciw systemowi.

Postać Pijaka pojawiłą się dwukrotnie. Najpierw z Latarnikowego młodzieńca wypłynęło wyznanie, że pije, żeby zapomnieć,że się wstydzi, że pije zaraz po tym jak wykonał swoją pracę wraz z Renią. Następnie do tego samego fragmentu powrócił starzec, który nie był w stanie pogodzić się z odejściem Róży od niego.

Słowa dzieci mają moc. Pewnie dlatego wszystkie mądrości na scenie sprzedaje nam MAŁY książę, bo działa to jakoś na naszą podświadomość. Dzieci są bezpośrednie i bazując właśnie na bezpośredniości dziecko podeszło do Róży i nazwało ją mamą. Róża wpadła w histerię. Zaczęła uderzać się w brzuch próbując pozbyć się dziecka. Płakała na fortepianie. Starzec siedział zasmucony inną opowieścią na wózku. Chłopiec chwycił mikrofon i zaczął śpiewać piosenkę, nazywając wcześniej starca swoim ojcem. Był przeszczęśliwy. 
To był moment niezwykle wzruszający moment. Ile się teraz słyszy, że to faceci karzą kobietom usuwać dzieci mimo, że one tego nie chcą. Chłopiec pierwszą zwrotkę kierował do wzruszonego ojca, drugą zaś do zrozpaczonej matki. Próbował ją przytulić, pocieszyć, przelać trochę ciepła ze swojego serca. Ta go jednak do końca odpychała, mimo jego wszelkich starań. 

Książę dorosły, to typowy bankier. Nic się tak nie liczy, jak kasa, cyferki i fakt posiadania. Nie dostrzega już drobiazgów i gdy młodzieniec opowiada mu, że dla niego jego Róża jest najważniejsza i z resztą jakoś sobie poradzą, ten go wyśmiewa.

Gdy tak Mały Książę biegał krzycząc "narysujesz mi baranka" ciągle miałam w głowie "ulepimy dziś bałwana"?:)

Końcówka... Starzec musi ruszyć przez pustynię, żeby dojść do studni. Róża zakłada mu buty,reszta pomaga przyodziać garnitur. Odchodzą. Zostaje tylko on. Nie jest smutny. Nie jest przestraszony. Można powiedzieć stał się bardziej ludzki a nawet zdziecinniał. Wziął patyk i podszedł do jednego z widzów prosząc z dziecięcym uśmiechem o narysowanie baranka. On posłusznie baranka narysował otwierając przy tym kolejną historię. Starzec był prze szczęśliwy. W ramach podziękowania i na pożegnanie powiedział tak:
"Gwiazdy dla ludzi mają różne znaczenie. Dla tych, którzy podróżują, są drogowskazami. Dla innych są tylko małymi światełkami. Dla uczonych są zagadnieniami. Dla mego Bankiera są złotem. Lecz wszystkie te gwiazdy milczą. Ty będziesz miał takie gwiazdy, jakich nie ma nikt.Gdy popatrzysz nocą w niebo, wszystkie gwiazdy będą się śmiały do ciebie, ponieważ ja będę mieszkał i śmiał się na jednej z nich. Twoje gwiazdy będą się śmiały.A gdy się pocieszysz (zawsze się w końcu pocieszamy), będziesz zadowolony z tego, że mnie znałeś. Będziesz zawsze mym przyjacielem. Będziesz miał ochotę śmiać się ze mną. Będziesz od czasu do czasu otwierał okno - ot, tak sobie, dla przyjemności. Twoich przyjaciół zdziwi to, że śmiejesz się, patrząc na gwiazdy. Wtedy im powiesz: "Gwiazdy zawsze pobudzają mnie do śmiechu". Pomyślą, że zwariowałeś. Zrobiłem ci brzydki figiel. Nie opuszczę cię."

Znika w ciemnym korytarzu.
Cała sala płacze, nawet na oklaski nie było sił. Owacja na stojąco, ale mimo oklasków bardzo milcząca.


Ale żeby nie było za idealnie, jeszcze było coś co mi przeszkadzało. Nie lubię chodzić do teatru MUZYCZNEGO na dramaty. Mimo, że spektakl bardzo mi się podobał, to w muzycznym, chcę muzyki. I tu się wylania kobieca natura- muzyka była, ale nie taka jaką bym chciała. Wyglądało to w przybliżeniu tak, że jest akkcja spektaklu, wstaje aktor, pstryka palcami, włączają się światła na scenie i śpiewa piosenkę łamanym angielskim do podkładu puszczonego z półplaybacku. Wyglądało to trochę, jakby ktoś zapauzował spektakl i zrobił przerwę na reklamę. Nie wyglądało to dobrze i, co najważniejsze, nie było potrzebne. Zatracało się rytm spektaklu, wytracało z wątków. Poza tym mieszkając w Polsce oczekuję jednak piosenek przetłumaczonych, o ile to nie zaburzy sensu spektaklu.
Naprawdę nie pamiętam kiedy tak bardzo płakałam w teatrze. Tak, że nie mogłam się wręcz uspokoić i nawet stojąc w kolejce po płaszcz musiałam w głowie wymyślać śmieszności, byle się uspokoić. Bardzo brakowało mi tego typu sztuk. Chyba jestem zmęczona wszystkimi wesołymi spektaklami o niczym i brakuje mi właśnie tych życiowych. To było dobrze zaplanowanie zakończenie sezonu teatralnego. A zarazem otwarcie- bo tak naprawdę to była najlepsza sztuka którą widziałam w sezonie 14/15. Wychodząc minęłam Dużego Księcia tego teatru. I wiecie co? Pierwszy raz pomyślałam, że uda mu się poprowadzić ten teatr.

środa, 15 kwietnia 2015

Mamma Mia

Dobra.. nie lubię Romy i od początku do spektaklu byłam uprzedzona. Bilet dostałam w prezencie w pakiecie z hotelem, żal nie pojechać więc..pojechałam.
Nie wiem od czego zacząć.. Nowego teatru czy nowego spektaklu.

Wchodząc właściwie zapomniałam, że w ogóle jakiś remont był. Szatnie te same, jedyna zmiana, to wystawka czekoladek Lindt'a którymi można było się częstować. Reszta bez jakichś poważnych zmian (pewnie po prostu odświeżone). Przed spektaklem do toalety się nie dostałam z powodu tradycyjnie panujących kolejek. Udalo mi sie tam przebić dopiero w przerwie. po prawej są 3 zlewy- wyczesane w kosmos. Czyli nie ot, jakiś tam zlew, tylko jakiś fikuśny, żeby i tym się mógł teatr chwalić. Zastanawiało mnie tylko, czemu wstawiają takie drogie zlewy w łazience. Ja rozumiem, że ze smakiem trzeba taką łazienkę zrobić, ale po co tak drogo i nie praktycznie (co mam zrobić z torebką?)..? Zagadka się później rozwiązuje. W przerwie biegiem do niej dotarłam więc czekam w króciutkiej kolejce do kabiny. Kabin jest chyba 8, więc o wiele więcej niż poprzednio. Nie śmierdzi szambem- też na plus. Kabiny są w kolorze czerwonym i trochę wyglądało to jak w burdelu- nie kojarzyło się z pewnością z eleganckim miejscem. Doczekałam się swojej prywatnej kabiny i tu dwa szoki. przede wszystkim zaskoczona byłam, ze jest w niej zlew! była to boczna kabina, więc tylko w niej jest taki luksus, ale to było  fajne i wygodne. Szokiem drugim i znacznie mniej przyjemnym było to, że mimo postawienia nowych kabin są ogromne szczeliny i będąc w intymnej sytuacji mogłam patrzeć kolejkowiczom prosto w oczy. Papier toaletowy najtańszy z najtańszych- czepiam się, wiem, tylko ten gówniany papier który się nawet nie kręcił za to kruszył się niemiłosiernie i to na moje czarne rajstopy. I wtedy zrozumiałam po co jest ten zlew- żeby te farfocle można było z rajstop jakoś usunąć. Mydła w piance też  nie ma. Wychodząc wpadłam wręcz na reklamowany zlew! <załącznik - mają zdjęcie toalety w necie!> Ooo tak! Roma nawet ma sponsorów zlewu. Idziemy dalej...

Wchodzimy w końcu przez kontrole biletów do głównego foyer- i pierwsze, co rzuca się w oczy to brak sklepiku na wprost. Został on przeniesiony na lewą stronę foyer. Na środku nie ma nic- prócz (w końcu) miejsca dla widzów. Pomiędzy tym właśnie nic a sklepikiem ulokowało się stoisko... Inglota! Tak więc przechodząc przez czekoladki Lindta, zlewy prezentowane przy toalecie i mijając  tegoż właśnie Inglota kończymy na paniach stewardessach z napisem LOT wpuszczających na salę. 
Jestem szczęśliwa! Już znam wszystkich sponsorów, i gdyby teatr się zawalił mogłabym umierać spokojnie w jego gruzach.


Spektakl.. Od czego tu zacząć... Zacznę pozytywnie- miejsca nie były tak okropne jak mi się wydawało. Był to rząd przed przed ostatni, widoczność była znośna (mimo, że aktorów nie rozpoznawałam czasem). Siedzenia nie trzeszczą! Miejsca na nogi wciąż brak, ale z racji zasiedzenia się, parę wymachów nad głową widza siedzącego przede mną jest wręcz wskazane.

Wyjątkowo nie jestem w stanie opisać każdej sceny, bo jak dla mnie zlewały się one w jedność. Były podobne, bez pomysłu i bez wyróżnienia poszczególnych etapów.

Zacznijmy od tego co się rzuca na pierwszy rzut oka- scenografia. Na scenie stało 6 ogromnych ledowych ekranów- które poza jednym nędznym greckim domkiem były całą scenografią. Nie chcę być źle zrozumiana. Nie chodzi o to, że wymagam bóg wie jakiej scenografii. Ale jak idę do teatru, to chcę się poczuć jak w teatrze. Chcę się domyślać, że "ta drabina to schody do nieba,ata miska nad schodami to księżyc". Byłam za to rażona cały czas światłem i chyba jednak dobrze, ze nie był to pierwszy rząd. Tak czy inaczej- był żyrandol, inteligentne platformy, deszcz w trakcie spektaklu  nie mogło zabraknąć "gwiazdy" tego spektaklu.

Wiadomo, że Roma od jakiegoś czasu puszcza reklamy,i za jakiś czas będzie można się spokojnie spóźnić pół godziny, żeby ich uniknąć. Niby miało być zabawnie,niby bez reklamy, ale nie wyszło.
Więc tak. Słyszymy uwerturę. Pojawia się reklama, gdzie najpierw do kasy LOTU podbiegają aktorzy ROMY i kupują bilet na LOT. Wsiadają do samolotu LOTuoznaczonego logie spektaklu. Kto jest kapitanem? Oczywiście Kępczyński! Można było też wypatrzeć tłumacza, dyrygenta i choreografa. Pewnie jeszcze ktoś by się tam znalazł, ale trochę pozmieniały się tam twarze więc więcej nie wyłapałam. Następnie mamy ujęcie, gdzie po locie LOTem aktorzy biegną weseli na scenę. Publiczność jest wstępnie rozgrzana i gotowa do dobrej zabawy i...
  • Marzenie mam (Prologue/I Have a Dream) - piosenka ładna i ponoć jedna z najtrudniejszych piosenek ABBY. Tylko ten spokój i cisza morza śródziemnego ogromnie się zderzyly z nadmiarem energii i ADHD prezentowanym przed rozpoczęciem i sami sobie tym zaszkodzili. Ja miałam ogromną trudność, by wejść w ten spektakl. Poza tym spokoju mi nie dawało to, że na scenie prawdopodobnie nie stała aktorka, która miała grać Sophie. I tu przeszkodą był ten przedprzedostatni rząd bo dopiero po jakimś czasie miałam pewność, że obsada uległa zmianie i grała ją Paulina Łaba (Józia z chłopów).
  • Honey, Honey - Tu poznajemy druhny- przyjaciółki Sophie. Dwie stare przyjaciółki. I nie chodzi tu o wiek aktorek tylko one poprostu wyglądały jak stare ciotki, zero młodości witalności i seksapealu. Była tylko bardzo wymyszona radość na widok przyszłej panny młodej. Czułam, że jest bardzo źle...  Przede wszystkim strasznie mnie denerwowało, że "honey. honey" nie zostało przetlumaczone. Ok- nie zawsze można znaleźć odpowiednie tłumaczenie, jednak trochę wysiłku i chyba da się coś wymyślić.Dodatkowo aktorka cały czas śpiewała "hany hany" tak bardzo twardo, że aż marzyłam,żeby skończyła śpiewać, lub, żeby zmienili tłumaczenie. Zastanawiałam się też, jak przetłumaczą "dot, dot, dot", przetłumaczone było na "ten tego". Było to bardziej dosłowne niż trzykropek, już nie mówiąc o "dawcy nasienia" który dwa razy został wspomniany w tym utworze. Ale ludziom się podobało.
  • Kasa, kasa, kasa (Money, Money, Money)- na scenie pojawia się Donna i jak się później okazuje jako jedyna osoba która zgadza się z wyświetlaną obsadą. Powiem tak. Anna Sroka uwiodła mnie swoją interpretacją piosenek Młynarskiego i bylam przeszczęśliwa, gdy okazało się, że będzie w mojej obsadzie. Pięknie zaśpiewane doły, wyciągnięte góry plus jakaśtam dynamika na scenie (któej mimo 22 osób na scenie w scenach zbiorwych ciągle brakowało). Byłam nią zachwycona! 
  • Dzięki za muzykę (Thank You for the Music) - poznajemy ojców. Nie ma Rozmusa- a miał być. Nie ma Bzdawki- a miał być. Jedno się nie zmieniło. Mój największy teatralny koszmar pojawił się na scenie- oto on! Dariusz Kordek! Czy tylko ja mam ciary na ciele jak wymawiam to nazwisko?! 
  • Mamma Mia- bez komentarza "eh Ty, znowu tracę głowę". JAK MOŻNA TO TAK PRZETŁUMACZYĆ!!!! 
  • Chiquitita - nie wiele pamiętam ze spektaklu londyńskiego- niestety też nie pospisywałam nic więc nie mam do czego się odnieść. Pamiętam jednak, ze na tej piosence płakałam ze śmiechu. Przyjaciółki były przegenialne, zabawne. Okazało się, że śmieszne sceny ciężko zrobić i to była totalna klapa. Nawet szkoda słów, zeby to opisać..
  • Dancing Queen- nie było czego zbierać...Czy jest bardziej wciągająca i pociągająca za sobą tłumy piosenka? Okazało się, ze jednak jest- bo ta z pewnością nie była. Śpiewana przez Dynamitki, które miały udawać, że sa stare i nie potrafią śpiewać i się ruszać. Wyglądało to torochę jak akademia w domu starców i ja tam nic zabawnego nie słyszałam. 
  • Mnie całą miłość daj (Lay All Your Love on Me)- było coś takiego w ogóle???
  • Super-Trouper (Super Trouper) 
  • Daj mi, daj mi, daj mi! (Gimme! Gimme! Gimme! (A Man After Midnight))
  • Jaka to gra (The Name of the Game) - tego też nie kojarzę...
  • Voulez-Vous
  • Entr'acte
  • To atak jest (Under Attack) - Na scenę wchodzi Donna i.. coś jest nie tak. Jaśniejsze włosy? Inna fryzura? Czekam aż się odezwie, ponieważ wizualnie moje miejsce nie pozwoliło dostrzec jej rysów twarzy i.. zmieniona obsada! Strasznie mnie zżera ciekawość co to się stało, ze do tego doszło. Na scenie "tamta" Donna radziła sobie najlepiej z całego zespołu. Momentalnie rozwiały się moje wątpliwości, jak ewentualnie Alicja Piotrowska poradziłaby sobie w tej roli, ponieważ nowa Donna (Anna Sztejner) jest bardzo zbliżona do niej. Ostre rysy twarzy, trochę nosowy głos i ta oschłość wobec wszystkich...Już wiem,że jedyna i słuszna Donna własnie zeszła ze sceny, a spektakl toczy sie na dno.
  • Jedno z nas (One of Us)
  • S.O.S
  • Czy mamusia wie? (Does Your Mother Know) 
  • Ja to wiem, ty to znasz (Knowing Me, Knowing You)
  • Nasze lato (Our Last Summer) 
  • Tak mi się wymyka (Slipping Through My Fingers) Powiedzmy sobie szczerze- w spektaklu/filmie jest to chyba najpiękniejsza i najbardziej wzruszająca piosenka. Tu zupełnie bez pomysłu. Może jestem niesprawiedliwa, ale po zmianie Donny na Annę  Sztejner ta piosenka nie mogła się udać. Kiedy ona siedziała na tak smutno patrzyła na jasno oświetloną córkę w białej koszulce/sukni- miałam tylko jedno łączone skojarzenie. Fragment z nędzników gdy własnie ta aktorka śpiewa "czy kto widział jak się ścieli trup" połączonego z wizją Fantine tuż przed jej śmiercią. Na litość Boską! Przecież wiadomo, że bialym światłem oświetla się trupy!!!!! I o ile samo skojarzenie z aktorką/ starą postacią jest moje i załóżmy, że to już takie moje zboczenie, to choć podstawy "reżyserii świateł w weekend" mogłyby być przestudiowane.
  • Zwycięzca bierze bank (ja nie mogę... kto tłumaczył!) (The Winner Takes It All). Pamiętam moment, kiedy to Maciej Korwin powiedział, że Gdynia dostanie Mamma Mię. Bardzo się wtedy ucieszyłam, ze usłyszę tę właśnie piosenkę ponownie w Gdyńskim tłumaczeniu i wykonaniu. Gdynia praw autorskich (na szczęście chyba) nie otrzymała i piosenka na którą tak czekałam okazała się największym rozczarowaniem
  • Zaryzykuj mnie (Take a Chance on Me) 
  • O tak, o tak, o tak (I Do, I Do, I Do, I Do, I Do)- ślub jak ślub. Ale Wojciech Socha chyba będzie już do końca swojego życia obsadzany w roli kapłanów. Czekałam aż zacznie śpiewać "wejdź mój gościu boś strudzony"
  • Marzenie mam repryza(I Have a Dream)- po pierwsze dawno nie cieszyłam się słysząc jakikolwiek utwór. Oznaczał on tak wiele- nareszcie koniec! Sophie stała na tle zachodzącego słońca i morza. Odchodziła wraz  ze Sky'em hen hen daleko. A ja miałam w głowie jedno jedyne skojarzenie- Miss Saigon kiedy to Kasia Łaska odchodziła w ramionach wójka Sama. Odpłyneli łódką i "narki barki" KONIEC! Chociaż nie!!! To aurat mnie rozśmieszyło. Kiedy odpływają łódką miałąm drugie skojarzenie- ze zaraz usłyszę chór snielski śpiewający "to onn to upiór tej opery".
Koniec ostateczny. Oklaski, owacja na stojąco. Bardzo dobrze- nie rzucaliśmy się w oczy nie oddając ani jednego oklaska i wymykając się w stronę wyjścia. Całe szczęście- były później śpiewane 3 piosenki na bis, których udało nam się uniknąć.

Nie ma opcji, zeby to dokładnie opisać, bo wszystko można ująć w zdaniu "stoi domek na inteligentnych platformach, czasem się obraca, słaba choreografia. 
Brak dynamiki akcji. Fabuły się nie czepiam, bo umówmy się i w filmie nie była ona porywająca, i tylko Meryll  to ładnie trzymała. Niestety nie ma ona polskich korzeni i może stąd ta klapa. Moze nie wszstko da się pokazać na scenie? Może to syndrom "skrzypka na dachu"- znasz film tak dobrze, ze każda zmiana i inny gest kują prosto w serce? Nie wiem.
Do samego teatru warto dodać, ze na sali coś się zmieniło z akustyką (może nowy sprzęt zakupiony?). Może to też kwestia miejsc, chociaż wątpię, bo parę razy zdarzyło mi się dalej siedzieć i nie narzekałam akurat na dźwięk. Tutaj brzmiało wszystko o wiele za głośno ale przede wszystkim miałam wrażenie, ze to playback, a w najlepszej opcji pół. Orkiestron niby był, ale brzmiało to jeszcze gorzej niż okrojeni Nędznicy. To, że śpiewają na żywo wiedziałam. Ale tak naprawdę do pokazania dyrygenta nie miałam pewności, czy to na pewno nie jest puszczone z płyty. Serio, było tragicznie.  Cokolwiek oni tam zrobili, powinni to zmienić. 

Nie pierwszy raz z tym spektaklem spotkałam się na scenie i mimo, że Londyńska wersja totalnie nie przypadła mi do gustu to Romie udało się zdecydowanie wystawić o wiele bardziej badziewną i tandetną wersję.
Z wielkim niedowierzeniem wspominałam czasy jechania do tego samego teatru na dwa Nędznikowe spektakle pod rząd. Teatr ten sam. Obsada zbliżona. Ale coś jest nie tak...
Swoją droga w Warszawie panuje moda na dawanie obsłudze w szatni napiwków. Każdy trzyma numerek a na nim monetę bądź banknot! Wiem, że w Romie takie rzeczy były wręcz wymuszane na widzach, ale żeby w innych też tak było? Oby do muzycznego ta moda za szybko nie dotarła ;)
Wkurza mnie, ze widowni wystarczy, że leci znany utwór i już im się zaczyna podobać. Ja wiem, ze najbardziej lubimy to co znamy. Ale płacąc 120 zł za miejsce przedprzedostatnie oczekuję czegoś więcej.Prezentacji piosenek w taki sposób, że szczęka mi opadnie albo polecą łzy śmiechu. Ale na innych wrażenie robiło.