Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 września 2016

CZESŁAW - SPOWIEDŹ EMIGRANTA, Och Teatr, C.Mozil

SPEKTAKL: 8/10

Komu polecam?
Miłośnikom nowych ludzkich historii, ot takich, opowiedzianych prosto z serca.

Teatry Och i Polonia mają jedną wielką przewagę: w soboty i niedziele, kiedy jestem przejazdem w Warszawie, zawsze grają dwa spektakle dziennie. I tak oto na sobotę zaplanowałam sobie w nim dwa spektakle pod rząd. Oczywiście zawsze troszkę się denerwuję, czy uda mi się zdobyć wejściówkę na spektakl wieczorny (nie mogę być z wyprzedzeniem pod kasą)- no ale jak to mówią: ryzyk-fizyk.

Spektakl o Czesławie Mozilu. Przez Mozila wymyślony i przez niego grany. "Cóż za pech" pomyślałam- jakoś nie jest artystą, którego sobie cenię. Parę ładnych lat temu niezbyt najlepiej odniósł się w stosunku do mnie- ni i niestety, miał mega wielką krechę u mnie. Nie wiedziałam nic na temat przebiegu jego kariery i najnowszych płyt. Mimo to postanowiłam wybrać się na to przedstawienie, aby zobaczyć co ono za sobą niesie. 

Spektakl odbywa się na scenie na foyer- Och Cafe. Jest kameralnie, miło i przytulnie. Jednak coś, co niestety mocno mnie bolało przez cały spektakl to szczebelki w krzesłach. No niestety- wierciłam się niemiłosiernie, i jak obserwowałam inne panie- nie byłam jedyna. Bardziej mnie zastanawiało, jak panwie to robią, że nie wiercą się wcale, ale to chyba kwestia, że my jednak jesteśmy słabszymi istotkami.

Wracając do tematu głównego- spektaklu. Bardzo podobało mi się rozpoczęcie- aktor pojawił się i szukał kontaktu do podładowania telefonu. Coś tam narzekał, coś mówił na swój temat i tak oto niespodziewanie byliśmy wciągnięci w jego monolog. Na scenie towarzyszył mu akordeon oraz instrument klawiszowy typu Casio, na których cały czas ubarwiał swoje opowieści. O czym mówi? O wszystkim! Mimo, ze głównie mówił- robił to w tak charakterystyczny dla swoich utworów sposób- zupełnie inaczej rozkładając intonację. Dykcja nie była krystalicznie czysta- nie mniej jednak była bardzo poprawna, pomijając delikatne seplenienie. Poruszył również ciężki temat jakim jest emigracja- temat ostatnimi czasy na topie. Opowiedział o wszelkich problemach, ale też zaletach z nią związanych. Często opowiadając smutną historię okrywał ją ogromem śmiechu. Nerwowy śmiech, którym starał się to wszystko ukryć. Publiczność się śmiała, a mi pękało serce. 
Największą dla mnie radością w tym całym spotkaniu była prezentacja premierowego utworu reklamującego film "Szkoła uwodzenia Czesława M.". Wykonując ten utwór Mozil nie przerwał go ani razu żadną opowiastką ani wtrąceniem- wiedzieliśmy, że to coś ważnego dla niego. Piosenka nie wesoła, ale bardzo prawdziwa. Słuchając jej dosłownie za gardło chwytało mnie wzruszenie, a takich emocji nie spodziewałam się w ogóle.  A dodatkowo padło stwierdzenie, które kręci mnie od zawsze "usłyszycie to przedpremierowo".

Spektakl oglądałam w momencie kryzysu- miałam ochotę położyć się spać i wyłącznie to, że byłam w Warszawie tak krótko, nie pozwoliło mi zawrócić do domu.
Jak się okazało- całe szczęście- a to było nie lada wyzwanie.

Gratulacje!


wtorek, 6 września 2016

DZIEŃ DZIECKA- próba, teatr Rampa

Teatr Rampa- teatr jak dotąd znany mi wyłącznie ze spektaklu gościnnych- które, nie bójmy się powiedzieć, były świetne. Nigdy jednak nie udało mi się dotrzeć do ich macierzystego domu- a tym razem nadarzyła się okazja.

W ramach cyklu "Warszawa jest TRENDY" teatr postanowił pokazać nam odrobinę swoich kulis. Ale- co mnie zachęciło najbardziej- mogliśmy uczestniczyć w próbie spektaklu.

Ale od początku. 
Teatr położony na warszawskim Targówku- dzielnicy mi nie znanej, więc aby zdążyć na czas wyjechałam ze sporym zapasem. I tak oto miałam prawie dwie godziny na spokojne czytanie książki. Może nie tak spokojne, ponieważ nie do końca wiedziałam, czy uda mi się wejść. Trzeba przyznać,że okolica w jakiej znajduje się teatr jest przepiękna. Mamy mały park, i wielką fontannę. Wszystko zadbane, czyściutkie. Tak więc czekanie w tak przemiłej okolicy to sama przyjemność. 


Początkowo usiadłam od zaplecza teatru i przysłuchiwałam się próbom. Dwóm- i to muzycznym. Zastanawiałam się, jakie oni muszą mieć tam wygłuszenia, ze sobie nie przeszkadzają!

Kiedy zobaczyłam, ze parę rodziców weszło już ze swoimi pociechami do teatru- poszłam i ja. Trochę dziwnie się czułam bez, choć porwanego, dziecka- wszak to spektakl dla nich. Ale trzeba niektóre sprawy ignorować, zatem chodząc w tłumie z rodzicami udawałam, że moje dziecko gdzieś w tłumie maluchów się znajduje.





We foyer przywitał nas Cezery Domagała- dyrektor artystyczny teatru i reżyser. Teraz mogę dodać również, że niesamowicie ciepły człowiek. Zgromadził przed sobą skromną gromadkę dzieci i zaczął opowiadać: o tym gdzie jesteśmy, co zobaczymy i dlaczego jest to tak wyjątkowe. Opowiedział również o twórcach spektaklu i ręką wręcz podtrzymywałam szczękę, żeby za bardzo nie uderzyła ona w podłogę. Same znane mi nazwiska, a w ich czołówce Jerzy Jan Połoński, Tomasz Jachimek i Jarosław Staniek! Poczułam się nawet jakbym była tak obeznana w temacie teatrów,że co nazwisko- znam. 

Ruszamy na próbę! Na scenie pierwsze kogo zauważam to reżysera. Zaraz po nim- choreograf. Oczom nie wierzę!!! Widziałam ich już nie raz, gdzieś, na korytarzach... Na scenie... Ale nie w trakcie pracy- to jest coś! Więc siadam spokojnie, i staram się tłumić okrzyki radości które ze mnie kipiały! 
Jerzy Połoński opowiedział ponownie dzieciom co robią, dlaczego- a następnie przeszli do swojej pracy. Udawali, że nas nie ma! Widzieliśmy całkowicie jaka to
 jest harówka, i że to, co może było zamierzone, nie zawsze wyjdzie. Że zdanie można wypowiedzieć na 20 sposobów. Jak rozwiązać scenę ze skrzynią- bo tak jak było zaplanowane nie bardzo się da. Sceny były odgrywane a później korygowane, lub całkowicie zmieniane. Reżyser komentował, choreograf latał wokół aktorów, a oni odgrywali swoje role. Czasem nawet Połoński wchodził na scenę i pokazywał jaki ruch, gest ma wykonać dana postać- a tym samym dawał próbkę swojego aktorskiego talentu. Praca, którą aktorzy na naszych oczach wykonali przez pół godziny- będzie widoczna na scenie przez maksymalnie 30 sekund. Mamy do czynienia ze stosunkowo małą obsadą- a tu tyle to traw! I to przy założeniu, zę aktorzy wspaniale znają już tekst!
Na koniec zaprezentowali nam piosenkę, która jest już dopracowana i trzeba przyznać, widać różnicę. 

 Czas minął nieubłaganie, i choć miało być 10 minut a było dobre pół godziny- i tak czułam wielki niedosyt- i na pytanie czy mamy jakieś pytania, w głowie miałam tylko "czy mogę tu zostać na godzinkę? Ewentualnie na zawsze?". Było wspaniale, odtwarzając te wspomnienia czuję ponownie delikatny ścisk w gardle. Teatr rozkochał mnie w sobie na nowo!


Na spektakl przyjadę któregoś (słonecznego) dnia. Usiądę wśród nieletniej widowni i patrząc na scenę w windzie pomyślę sobie- widziałam jak powstawała.

MIŁOŚĆ W SAYBROOK, Teatr 6. piętro, Eugeniusz Korin


SPEKTAKL: 9/10
REŻYSERIA: 9/10

Komu polecam?
WIesz jakie orzeszki podaje się do relacji z golfa? Nawet, jeśli tak, warto zweryfikować tę wiedzę. Sztuka nie zmieni Twojego życia, ale na chwilę pozwoli o nim zapomnieć.



Teatr 6. Piętro był pierwszym teatrem, który miałam okazję odwiedzić. Po biegu z przeszkodami oraz szybkim zameldowaniu się w hotelu udało mi się dotrzeć do kas. Jak wiadomo, w teatralny weekend każdy grosz się liczy, więc  nie było mowy o zakupie biletu normalną drogą. A z wejściówkami bywa różnie- raz są, raz kolejka stoi godzinami pod kasą, więc nie wiem co mnie pod nią spotka. 
W pociągu miałam jeszcze jedną obawę- wejściówki będą, ale czy uda mi się szybko odnaleźć teatr? Pojęcie "Pałac Kultury" w przypadku jakiego teatru test niezwykle szerokim zagadnieniem- i nie bardzo uśmiechało mi się latanie wokół budynku, bo szanse na otrzymanie wejściówki mogły spaść do zera. Podchodzę pod PKiN i... widzę wieeeelkie szyldy, że to tu! 
Wspaniale, bez większych poszukiwań weszłam do kasy a w niej bez (na szczęście) problemu otrzymałam upragnioną wejściówkę- i to nie byle jaką. Warto pochylić się nad formą- bileciki są pakowane w tekturową kopertkę, dzięki czemu się nie pogniotą ale i pięknie wyglądają! Jednak ową radość sprawił fakt, że wejściówki są na miejscach numerowanych- i to w pierwszym rzędzie! Nie zależnie wiec od tego jaką widoczność to miejsce będzie reprezentować- byłam bardzo rada. 
Pierwszy raz się również spotkałam z sytuacją, gdzie wejściówki można kupić już godzinę przed. To ma same zalety! Nie dość, że miałam możliwość kupienia czegoś do przegryzienia po podróży, nie musząc prosić osób w kolejce, żeby przypilnowały mi miejsca, to ma dodatkowy atut- jeśli przyjdę i okaże się, że wejściówek brak: zdążę dobiec do innego teatru!

Do spektaklu miałam jeszcze niecałą godzinkę, więc usiadłam sobie na ławce przed budynkiem, jadłam jabłko i obserwowałam pobliską Warszawską potańcówkę prowadzoną przez DJ Wika- kobieta parę razy starsza ode mnie, a obecne przeboje zna lepiej niż ja!

Na mnie już pora, lecę na spektakl! Wchodzę ponownie do budynku i dopada mnie lekka konsternacja- gdzie iść. Bo o ile kasy/toalety/inne były oznaczone, to jednak wejście na salę nie bardzo. Oczywiście, że nazwa teatru sugeruje, że należy udać się do windy, nie mniej jednak nie każdy wie, gdzie ona jest, więc skoro już jakieś tam oznaczenia są, kierunek sali byłby wskazany. 
Foyer wygląda wprost bajecznie! Nie wiem co sprawiło, ale bardzo mnie urzekło. Co ważne, jest ogromna ilość stolików oraz siedzeń, co sprawia, że komfort oczekiwania na spektakl wzrasta do maksimum. Do tego piękne, kolorowe pufy- cudo! 
Wchodzę na salę, aby zobaczyć zarówno salę jak wygląda moje siedzenie- wszak to najtańszy pierwszy rząd, coś musi być z nim nie tak...Miejsce jak dla mnie wspaniałe! Wiem, dlaczego było w sprzedaży"tańszej" jednak to właśnie te miejsca lubię najbardziej, więc  siadam i przygotowuję się do zadzierania brody do góry i podziwiania. (Jak się później okazało mogłam filowac pod kiecki, sprawdzić marki butów oraz zobaczyć kto miał operację wyrostka robaczkowego). Jedyne co mnie martwi, że strasznie jest w tym moim rzędzie zimno. Pewnie scena wymaga takiego nawiewu dla aktorów, nie mniej jednaj, żałuję, że nie mam na sobie czegoś cieplejszego. Moje nogi właściwie opierały się nie o scenę a o materiał,którym podscenie było okryte. Niesamowicie musiałam walczyć ze sobą, aby tam nie zajrzeć.
Zaczynamy!
<Rozbłyskają reflektory, a ja czuję... ciepło. Jest mi dobrze>

Spektakl rozpoczyna Andrzej Poniedzielski, którego mam okazję zobaczyć po raz pierwszy na scenie w roli kogoś innego, niż siebie. Chociaż... w swoich wypowiedziach zawarł fragmenty swoich tekstów, więc trochę sobą pozostał. 
Na scenie pojawiają się co róż kolejni aktorzy. M.in. Wiktor Zborowski, którego od lat na scenie nie widziałam. Tu Liszowska, tam Bohosiewicz. I nagle, w drzwiach staje... Jamie Oliver we własnej osobie. Noł łej, mówi poprawną polszczyzną, z resztą, on jest kucharzem, nie aktorem! Zawsze w takich chwilach żałuję, że nie przeczytałam jednak programu. Tak więc wchodzi Jamie Olivier z przecudownym zacieszem na ustach, który towarzyszy mu prawie do końca. Jest on moim numerem jeden jeśli chodzi o bohaterów! Jego oczy, szukające jednak gdzieś intelektu i większego zrozumienia całej zagmatwanej sytuacji i szczery zaciesz na twarzy przy każdej sytuacji był niesamowity. Jarał się każdym wydarzeniem- a kiedy został odnaleziony pamiętnik Normana, słuchał go z takim zapałem, jak najlepszego scenariusza filmu dla dorosłych. Scenografia, początkowo biedna zostaje całkowicie odsłonięta a naszym oczom ukazuje się piękny (plastikowy) ogród. 

Oczywiście na samym spotkaniu wszystkich postaci spektakl się nie kończy. Naszego Poniedzielskiego spotykamy, w trakcie pisania sztuki. Pisanie, to za wiele powiedziane, generalnie coś napisze i wyrzuca kartki- taki urok pisania na maszynie. Później pojawiają się wcześniej wspomniane postaci, które z nudów dość mocno komplikują sobie życie. Coś, co uwielbiam, to nawiązanie do faktycznego miejsca gdzie się znajdowaliśmy. Np. w obliczu zagrożenia jedna z par stwierdziła, że ma bilety na "Mamma Mia" i muszą iść. No ja to bym już wolała umrzeć, ale co kto lubi. Wspaniałą sceną było odtworzenie dotychczasowej akcji na szybszych obrotach- ta ich dykcja!!! Mamy nagłe odwrócenie nastrojów naszych bohaterów, i ci, co emanowali smutkiem są teraz wręcz w euforii, jednak czarne chmury zawisły nad parą, której spór początkowo nie dotyczył. Następuje przepiękna scena, która w mojej pamięci zostanie na bardzo długo- Jamie Olivier nagle gaśnie. Nie ma już tych obłąkanych oczu. Nie ma uśmiechu na twarzy. Jest za to smutek i przerażenie. Staje się nieszczęśliwym bohaterem niezauważanym przez (prawie) nikogo.Przepiękny, choć smutny widok. 

Nie zapominajmy również o songach śpiewanych przez Joannę Liszowską- wspaniale napisana postać, która piosenkę znajdzie na każdy temat! Bardzo mi się podobał moment, kiedy wszyscy dołączyli się na koniec do śpiewania. Wiktor Zborowski ze swoim tembrem głosu mikroportu nie potrzebował.

Czasem niestety faktycznie odczuwałam gorszość mojego miejsca- nie które sceny (szczególnie te rozmowy przy stole) były dla mnie jedynie wersją audio. Ale... Czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie- jestem w teatrze w Warszawie, i to mnie cieszyło najbardziej. Poza tym warto poznać aktora z każdej strony. Będę iść ulicą, spojrzę na plecy- i już wiem,to Marcin Perchuć.






wtorek, 16 sierpnia 2016

BYĆ JAK CHARLIE CHAPLIN, P.Wyszomirski

SPEKTAKL: 8/10
REŻYSERIA: 8/10

Komu polecam?
Osobom nie przekonanym do monodramów oraz tym, którzy lubią podziwiać aktorów przy nowych teatralnych wyzwaniach.

Nie lubię monodramów. Są one trochę jak loteria- nie zrozumiesz tematu, nie spodoba Ci się aktor bądź scenografia- i trwasz do końca, a wychodząc obiecujesz sobie, że już nigdy więcej nie pójdziesz na tego typu sztukę.
Nie ukrywam, że ze sporą obawą wybrałam się na to przedstawienie, ale i z równie wielka ciekawością- na scenie można było zobaczyć Mateusza Deskiewicza, którego  znamy z Gdyńskie Teatru Muzycznego, lecz bardziej z ról drugoplanowych. Tak więc aktor muzycznego solo- trzeba zobaczyć! Ważny jest również reżyser- Piotr Wyszomirski- na co dzień raczej kojarzony z Gazetą Świętojańską, jednak dał się już mi poznać z innej strony przy okazji spektaklu "This is not a love song"- który był genialny.

Streszczanie monodramów nie ma za bardzo sensu- trzeba je zobaczyć i zinterpretować po swojemu. Tutaj jest szerokie pole do popisu.
Sztuka, wbrew pozorom, nie opowiada nam wprost życia Chaplina. Właściwie, jego życie jest tylko delikatnym tłem do opowieści aktora, który przygotowuje się do swojej roli. Szalenie podobało mi się podkreślenie czasu w którym spotykamy naszego bohatera- wymienił wiele obecnych afer i tematów kontrowersyjnych. Tak... Witamy w 21.wieku. 

Piosenki- prawdę powiedziawszy artyści szli jakimś bliżej nieokreślonym kluczem, ponieważ piosenki są z różnych lat, czy gatunków. Tak czy inaczej musical jest moją ulubioną formą spektaklu więc piosenki są dla mnie bardzo ważną częścią spektaklu. Usłyszeć mogliśmy:
Dziwna okolica (org. Marek Dyjak)- uwielbiam, kiedy znane piosnki w teatrze nie są rozpoznawalne, jak w "Jaka to melodia" po pierwszej nutce. Tutaj do refrenu nie byłam pewna, czy to na pewno ta piosenka! Brawo
Ty ich baw (Deszczowa Piosenka)- tłumaczenie pochodziło chyba z teatru muzycznego ROMA. Tam kojarzę ten tytuł w wykonaniu Jana Bzdawki, który pomimo sceny wypełnionej innymi aktorami i olbrzymią scenografią nie porywał tak jak Mateusz- brawo!
Wąsik ach ten wąsik (Ludwig Sempoliński)- to wykonanie mogliśmy usłyszeć na koncercie "Śpiewający aktorzy". Ewidentnie tutaj mógł dać swój popis aktorskiego kunsztu. Mimika, ruchy, śpiew- bardziej dopracowane być nie mogły.

Spektakl kończył,a właściwie podsumował, krótki groteskowy film, pokazujący "jak kończą aktorzy"- cała wykonana przez nich praca musi się przede wszystkim przełożyć na chleb.

Aktor radził sobie na scenie zaskakująco dobrze- pamiętać należy, że zazwyczaj gra na o wiele większych scenach, już nie mówiąc o towarzystwie współaktorów na niej. Nie było tutaj mowy nawet o najmniejszej pomyłce, potknięciu, zapomnieniu tekstu. Wszystko pięknie wyartykułowane, każdy gest wyważony. Mimika twarzy wprost genialna! No i jedno ważne spostrzeżenie- uznałam, że trochę żenujący jest fakt, iż mężczyzna sprawniej wykonuje makijaż. Musze postawić zdjęcie Charliego przy lustrze- może pomoże :)

Po obejrzeniu monodramu była przeprowadzona dyskusja na jego temat z udziałem aktora i reżysera przedstawienia, poprowadzona przez Wiesława Gerasa i Marię Bohdziewicz. Dyskusja naprawdę ciekawa, świetnie poprowadzona- każdy miał wiele do powiedzenia, padały ciekawe spostrzeżenia a pytania były kierowane do twórców przez publiczność- ale również i ona była wyrwana do odpowiedzi. Bardzo miło było się temu przysłuchiwać, uważam, że takie dyskusje powinny być przeprowadzane przy okazji każdego spektaklu. Zdecydowanie otwiera oczy, można dopytać o rzeczy, które były nie jasne oraz posłuchać (moje ulubione) wszelkich anegdot odnośnie danego utworu.

To było moje pierwsze spotkanie z Monoteatrem, ale zdecydowanie nie ostatnie. Już czekam na kolejne przedstawienie!


link do strony fundacji, z której zapożyczyłam zdjęcia ;)

sobota, 13 sierpnia 2016

KASZANA ZDALNIE STEROWANA, J. Satanowski, P.Bukartyk

SPEKTAKL: 8/10
REŻYSERIA: 8/10

Komu polecam?
Wielbicielom piosenek Bukartyka, choć i osoby, które go nie rozumieją znajdą tu dla siebie wiele. Nie zapominajmy o reżyserze- kto miał z nim styczność, nie zawiedzie się.

Uwielbiam moment kiedy wracam sama samochodem- wracam przeważnie dłuższą trasą, jadę wolniej- to wszystko w towarzystwie jedynie dźwięków silnika. Tylko ja i cisza, którą zakłócają dźwięki pozostałe w mojej głowie- to dźwięki teatru, o które będę dbać, aby nie opuściły mnie do końca dzisiejszego dnia. Kładąc głowę na poduszce dalej będą mi dźwięczeć, a ja będę jeszcze szczęśliwsza. Kocham ten stan- tego szumu w uszach i żołądka przepełnionego sztuką i emocjami.

Wszystko jest takie ulotne. Wrócę do domu, zapalę światło i wszystko zniknie rozproszone przez inne bodźce.

Ale od początku. 
Spektakl na podstawie piosenek Piotra Bukartyka. Znam, lubię, bardzo często słucham. Jadąc do teatru zastanawiałam się, jakie piosenki wybiorą. Doświadczenie nabyte na spektaklach typu "oparte na piosenkach tego i tego" nauczyło mnie, że reżyserowie w głównej mierze idą na łatwiznę i wybierają szlagiery. Publiczność zna, dobrze się bawi, a recenzenci wrzucają świetne opinie. Całe szczęście Jerzy Satanowski (reżyser) nie zawiódł i właściwie nasze listy praktycznie się nie pokryły.

Jeśli chodzi o interpretację piosenek powiem szczerze- nie powalało. Aktorzy śpiewali genialnie w niektórych utworach i zaraz do tego przejdę- jednak z tej części chciałabym się wytłumaczyć. Piotr Bukartyk swoje piosenki śpiewa w swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Ktokolwiek śpiewa jego piosenkę robi to już inaczej na tyle- że czasem nie sposób się domyślić, że to ten sam utwór. Tu mamy dokładnie do czynienia z tym samym- nie wiem, co należałoby zrobić, aby powaliło na kolana.

Dodatkowo, co w pierwszym momencie zasmuciło mnie ogromnie, zabrakło na scenie Artura Barcisia. Od tygodni czekałam, by móc go na tej scenie zobaczyć a tu taka niespodzianka...
Nie ma tego złego, ostatecznie jego rolę przejął Jan Janga Tomaszewski, którego na scenie też wielbię, więc reklamacji składać nie będę.

Słuchając kolejnych to pieśni doszłam do wniosku, że autor ma bardzo "winny" repertuar. Spokojnie z samych piosenek o winie można by utkać spektakl. No i koniecznie z Krystyną Tkacz.

Kaszana zdalnie sterowana- piosenka otwierająca spektakl. Po woli na scenie pojawia się coraz więcej aktorów dążąc do kompletu. A ja czekam. Gdzie ten, na którego czekam...Barcisia nie ma :(

Miś song- ogromne zaskoczenie. Solowe wykonanie Katarzyny Żak, za którą na scenie nie przepadałam. Tak- czas przeszły, polubiłam ją w tej interpretacji. Delikatna ale i silna. Naprawdę ładnie wykonane.

Durna miłość- do tej piosenki mam słabość. W każdej interpretacji jest genialna. Idzie ze mną przez całe dorosłe życie odkrywając coraz różniejsze interpretacje. Wzruszają mnie w niej delikatnie dobrane słowa i w tym wypadku równie delikatna interpretacja. Piękna muzyka, wspaniały timing przy refrenie- majstersztyk. Ale może to kwestia mojej durnej miłości do tego utworu

Ryby swąd- piosenkę po raz pierwszy słyszałam. Idealnie trafiona w miejsce- klimat wakacji, plaży, słońca(no.. tu słabo trafili w tym roku). Ale przeszukałam pół internetu i nigdzie nie widzę tekstu tego utworu.

Nie wierzę Wierze- super energia, która udzieliła się ciutkę publiczności. Bardzo lubię to w spektaklach Satanowskiego, który tworzy piosenki narastająco- czyli najpierw mamy dwóch aktorów i z każdą zwrotką/refrenem mamy ich coraz więcej- aż na koniec wszystko eksploduje.

Nie mówię kto- pomijając samą treść utworu, który powinien każdy wziąć sobie do serca, chciałabym się pochylić nad interpretacją Tomaszewskiego. Klasyczna symbolika- starszy pan na scenie, który sprzedaje nam jakąś mądrość. W zestawieniu z poprzednią piosenką pełną energii mamy tu totalny kontrast. Jedna osoba na scenie, bardzo statyczna- minimum ruchów. Tu nic więcej poza słowami nie trzeba. Bardzo podobało mi się to wykonanie- brawo Panowie!

Przygoda z Karłem- tak jakoś mi nie przypadło to wykonanie do gustu. Czegoś mi w niej zabrakło- wydaje mi się, że była jednak zbyt mocno przerysowana.

Odrobinka winka- z takim urokiem zaśpiewana piosenka przez Krystynę Tkacz, która podawała przepis na chandrę. Nie można opisać, trzeba usłyszeć.
 Utwór słyszałam też po raz pierwszy, skojarzyło mi się to z przepisem na ciasto podawanym przez A.Andrusa, które opierało się głównie na whisky dobrej jakości. Tu bardziej bogato- baardzo dużo składników było nam potrzebne

Wino proste- Katarzyna Żak wcieliła się  w nauczycielkę, która doskonale wyłożyła jakie powinno być wino i jak je najlepiej spożywać. Z każdą chwilą mamy coraz więcej "doradców" na scenie. 

Sznurek- wspaniała inscenizacja! Oglądałam i uśmiech nie schodził mi z twarzy. Aż zaczęłam żałować, że nie sprawdzałam, czy za moją szkołą jakieś zielsko nie rośnie- tak przyjemnie się na nich patrzyło! Jan Tomaszewski który przebiega w ostatniej zwrotce z zielskiem na sobie- genialny!!!
Jak legenda miejska głosi, piosenka ta była inspirowana wypowiedzią byłego premiera odnośnie palenia w młodości konopii.

Małgocha- czy jest na świecie ktoś, kto nie zna tego utworu? Ja znam bardzo dobrze- i ta interpretacja ścięła mnie z nóg- całe szczęście siedziałam. Dlaczego, Pani Dorota nie nagrała płyty z piosenkami Bukartyka w swojej interpretacji?! To niesamowite co ona zrobiła na tej scenie wyłącznie siedząc w czerwonej bluzie. Miałam ciarki na twarzy... Jak często Wam się to zdarza? No właśnie... to jest najlepszy wskaźnik mocy tej interpretacji.
Miała podwójnie trudne zadanie- trzeba pamiętać, że ciężko jest zatrzymać rozpędzony pociąg. Publiczność świetnie się bawiła ale po pierwszym wersie była już pogrążona w zadumie. Brawo!!!

???- Nie wiem jaki tytuł ma ten utwór, zarówno mi jaki internetowi jest póki co obcy. Na krzesłach siedzi dwóch gitarzystów, z czego jeden prawdziwy ;) Pięknie lekko zafałszowana piosenka. Pełna smutku i melancholii, co prawda, jedynie w duszy gitarzysty śpiewającego, piosenka, której największą fanką jest mamusia wykonawcy. Nawet jego gra jest dla niej najpiękniejsza.

Anonimowa żółta rączka- tu mi trochę zabrakło pomysłu.

W życiu liczy się porządek- Dorota jako wykładowca przypominający o tym,żeby kapcie odwieszać na wieszaczek z muchomorkiem- mój mistrz! 

Czuję, że umrę- Bardzo dobrze zaśpiewana piosenka przez Arkadiusza Brykalskiego. Pełna skupienia, spokoju, mimo szybkiego tempa.

Kruchy jest człowiek- zaraz po tym, jak Arkadiusz w barze padł- Krystyna Tkacz opowiada swoje barowe historie. Każde jej wejście na scenę jest tak idealnie w punkt, że aż ciężko

Taki tam grzech- Śpiewała Dorota osińska. Cisza mówi wszystko.

Serce na patyku- kiedyś myślałam o tej piosence na scenie. W mojej wizji powinno wykonywać ją dwóch mężczyzn, więc niestety, ta wersja do mnie nie przemówiła. Za to podziwiam zawsze aktorów, którzy na scenie gwiżdżą.

Na twarz- kolejna piosenka mędrca.

???- Katarzynka Żak w cekinowej sukience śpiewa piosenkę w kabaretowym stylu- naucza nas, ze moda jest lekiem na wszystko.

Piosenka o tęczy- bardzo przyjemna aranżacja piosenki- to była moja pierwsza myśl. Kolejna, ze to chyba już koniec. Artyści wszyscy na scenie, piosenka wesoła. Chyba time to say goodbye.

Pryszcz na nosie- początkowo zaśpiewana humorystycznie- w refrenie ton został zmieniony w poważniejszy i bardziej dostojny. Piękny utwór, narastający, dający do myślenia. Wspaniale wyciszająca na sam koniec. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to ona zamknęła spektakl i z tym tekstem w głowie wyszłabym z teatru

Trzeba mieć ambicję- no gdyby tej piosenki nie było- to już by zakrawało o przestępstwo- na szczęście została odłożona na finał. I bardzo fajnie- ponieważ w ramach bisu mogliśmy usłyszeć ją dwa razy. Piosenka w typie "róbmy swoje", czyli każdy po jakimś wersie od siebie podrzuci i mamy piosenkę. 
Jedno,malutkie zastrzeżenie. Fajnie by było, gdyby na bisie już wyluzowali z interpretacją. Wtedy nie odnosi się wrażenia, że po raz kolejny odtworzyliśmy tę samą piosenkę. Ale, trochę się czepiam.





Koniec. Jak to mówił, w spektaklu "Nie dorosłem do swych lat" wcześniej już wspomniany Artur Andrus- "jeśli spektakl jest werymacz, przejdzie po scenie Krystyna Tkacz. Przeszła, było wspaniale!



________________________________________
Słów kilka o teatrze. Po raz kolejny zdarzyła mi się bardzo niemiła sytuacja. Kupuję bilety ze sporym wyprzedzeniem (jak to w teatrze). Mam pierwszy rząd, sam środek- idealnie! Nie będzie mi nikt zasłaniał. Spadają też szanse na rozmowy czy jedzenie przez kogoś cukierków- jakoś w pierwszych rzędach ludzie bardziej czują, że "nie wypada". Wchodzimy na salę a tam... rząd "0"! Dostawiony tuż przed moim. Na tej samej wysokości, więc okazuje się, że każdy rząd jest lepszy niż mój, ponieważ jest spad na widowni. I siedziałam wiercąc się i wchodząc w pole widzenia moich sąsiadów, którzy mieli to szczęście, że siedziały przed nimi niższe osoby. Ja nie widziałam dosłownie nic. Musiałam czasem się więc bardziej skupić w którą lukę między ludźmi powinnam teraz zerknąć, aby dobrze widzieć. I prawdę powiedziawszy uważam, ze te miejsca powinny być sprzedawane jako gorszej kategorii

zdjęcia pochodzą z portalu: trojmiasto.pl

czwartek, 4 sierpnia 2016

PRAPREMIERA DRESZCZOWCA- Och Teatr 07/03/2015 r. Henry Lewis, Jonathan Sayer, Henry Shields

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Zmęczonym szarością dnia. Spójrzcie- mogło być gorzej- nie musicie wystawiać szkolnego przedstawienia!

No i po raz kolejny odwiedziłam Och teatr, i po raz kolejny się za ochowałam. Zastanawiam się, na jakiej zasadzie oni zatrudniają aktorów, bo poza teatrem montownia który na stałe z ochem/polonią współpracuje, znów same nowe twarze. No ale nic to, chodzi o spektakl.

Znajdujemy się na sali, gdzie za chwilę ma zostać wystawione przedstawienie przez grono pedagogiczne oraz uczniów Politechniki (myślę, że Warszawskiej). Poznajemy różnych profesorów i panie z dziekanatu. Już na samym początku okazuje się, że drzwi, które są na jednym z ważniejszych elementów scenografii nie otwierają się prawidłowo i mimo naprawy trzeba sobie radzić bez nich. Gdy drzwi miały swój udział w scenie aktorzy- amatorzy pukali w nie, po czym przechodzili na około scenografii, czekali na słowo "proszę" i udawali, że przechodzę przez drzwi. Wystawiony spektakl zaczyna się dość dramatycznie, ponieważ widzimy scenę śmierci jednego z bohaterów. Skąd wiemy, że to scena dramatyczna? Aby było to oczywiste dla wszystkich zostały zastosowane wszystkie formy przekazu, i w momencie gdy padało jakieś zakakująco-odkrywcze zdanie światła z reflektorów zmieniały swoją ciepłą barwę oświetlenia na krwawy czerwony. Gdyby ktoś w połączeniu słów i świateł się jeszcze nie zorientował w powadze sytuacji, akustyk dokładał jeszcze do tego dźwięk akustyczny, by na wszelki wypadek komuś ten szczegół nie umknął. Zdarzało się to oczywiście częściej niż powinno, momentami nie w tych momentach co trzeba, lub się nie pojawiały ku zdziwieniu aktorów i uciesze publiczności.

Umierająca postać- amator nie była w stanie spokojnie leżeć (ponoć trupów gra się najtrudniej i mamy tu potwierdzenie). Niestety, pan profesor miał katar i raz na jakiś czas kichał. Czasem się podrapał. No niestety, widocznie politechnika nie za sponsorowała pełnego zestawu warsztatów aktorskich. Na szczęście zawsze można liczyć na panią z dziekanatu, która mimo akcji potrafiła zupełnie niepostrzeżenie podrzucić chusteczkę i tylko wprawne oko widza potrafiło to dostrzec.
Na śledztwo w/s morderstwa przyjeżdża detektyw w bardzo śnieżną pogodę- wiemy to oczywiście dzięki pani z dziekanatu która posypywała scenę i odrobinę publiczności sztucznym śniegiem.
Detektyw chcąc wejść do pokoju denata, który znajduje się na piętrze przypadkowo niszczy scenografię, która dosłownie się zawala. Schody prowadzące na górę jednak zostają nie naruszone, więc pracownikowi nic się nie dzieje i postanawia dalej prowadzić śledztwo. Ma utrudnioną sprawę, ponieważ musi wejść schodami na górę do jego pracowni, po czym zeskoczyć ( później przystawia sobie drabinę) na dół, do pokoju którego szukał. Wygląda to przezabawnie, kiedy on tak lata góra-dół udając, że nic się nie stało i scenografia sprawuje się bez zarzutów. W kolejnych scenach schody też się psują- składają się tworząc zjeżdżalnie.

W trakcie prowadzenia śledztwa ktoś przypadkowo zabiera ze sceny klucze (chyba one były pierwsze..). Okazuje się, że to kluczowy rekwizyt. Poniewaz nie mamy odczynienia z profesjonalnymi aktorami, tylko osobami o grze aktorskiej na poziomie góra starszaków w przedszkolu, scena się sypie. Każdy kurczowo się trzyma swojej kwestii. W końcu pada zdanie "wezmę te klucze i idę po kogośtam"- okazuje się, że kluczy nie ma. Bierze zatem długopis należący do detektywa. Kolejna osoba przychodzi po długopis- zabiera notatnik. Detektyw przychodząc po notatnik nie zauważa go, bierze więc wazon i to na nim później spisuje zeznania świadków.
Młoda doktorantka  w zeznaniach myli kwestie- odpowiada na pytania, które nie zdążyło paść i padało jako następne po uzyskanej już wcześniej odpowiedzi. Aktorka traci przytomność i zastępuje ją pani z dziekanatu.Tekstu nie zna, ale marzyła o tej roli. Zakłada niedopinającą się sukienkę na siebie (swoją drogą baaardzo mi się podobała ta sukienka..) i z kartkami scenariusza odgrywa rolę.
W pewnym momencie  kwestie się zapętlają i dochodzi do ponownego wypowiadania kwestii. Aktorzy przy trzecim powtórzeniu orientują się, że coś nie gra i mówiąc po woli i wyraźnie kwestię próbują znaleźć błąd,który nie pozwala im przejść dalej. Kiedy już mamy nadzieję, że wreszcie pójdzie dalej, powtarzają wszystko znowu.



W początkowej scenie została rozdana whisky (czy jakiś inny trunek), niestety to jest teatr, więc nie była prawdziwa. Zastąpił ją z godnością płyn do mycia naczyń w niebieskim kolorze. Część aktorów się zorientowała i udała że pije, inni zaangażowani w grę aktorską nie zwrócili na to uwagi. I tu ponownie czuwała pani z dziekanatu, która dzielnie podbiegała z wiaderkiem.
Doktorantka czuje się już lepiej i mimo braku sukienki wychodzi na scenę by kontynuować kreację swojej postaci. Pani z dziekanatu nie jest zbyt zadowolona i w ramach buntu wpada w histerię i zdradza publiczności zakończenie spektaklu, wyjawia że profesor, który grał trupa jest teraz inną postacią (oczywiście nikt z publiczności by tego nie wiedział).

Oczywiście w spektaklu nie obyło się bez pomyłek tekstu, czytania kwestii z ręki czy stania i panikowania bo się nie pamięta co kto miał mówić.

Scenografii prawie nie było, poza wspomnianymi schodami/zjeżdżalnią na piętro oraz piętrem które skończyło jako parter oraz sofy.

Zawsze żałuje, że na komedie nie można iść po raz drugi. Nie będzie już tych samych elementów zaskoczenia fabułą czy grą aktorską. Zwroty akcji już nie będą tak nieprzewidywalne a i samo tempo akcji na tym traci. No cóż... To chyba jedyny minus spektaklu, więc chyba nie jest źle.
Zastanawia mnie tylko czemu my zawsze mamy tłumaczenia z kosmosu. Po angielsku- tytuł nawiązujący do fabuły spektaklu: "The Play That Goes Wrong" u nas kolejny wirujący seks z tego stworzyli. WHY!!!?

Oficjalne informacje o spektaklu
Zdjęcia pochodzą ze strony teatru.

TANGO 3001, G. Castellanos

Prolog
Z wielką radością przeczytałam zawiadomienie, że Teatr BOTO ma swoją nową siedzibę. Ale łzy szczęścia pojawiły się, kiedy moje oczy dostrzegły tytuł pierwszego spektaklu, który będzie miał tam swoją premierę.
"Tango 3001"- idę!
Jak wynikało z opisu spektakl ten ma być kontynuacją "Tango Nuevo" kooprodukcji wystawianej w 2011r. przez Olsztyński Teatr im. S.Jaracza oraz Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni . Spektakl oglądałam na obydwu scenach wielokrotnie i chłonęłam emocje, ruchy, gesty i kroki samotnych istot na opuszczonym metrze w Buenos Aires. Wiele bym dała, za obejrzenie ponownie tego przedstawienia, który po cichu zniknął z obydwu scen (dlaczego o takich rzeczach nie informują?). Do tej pory jedyną możliwością przypomnienia sobie tejże produkcji miało być wyświetlenie  nagrania z tego spektaklu na Olsztyńskiej plaży.

Sobota, godz. 20.00.
Wchodzimy na nową scenę teatru. Poza skromnym powitaniem i zaproszeniem na spektakl przez jednego z założycieli teatru- Adama Nalepę, powitała nas wszechogarniająca ciemność na sali oraz siedzące w jej rogu aktorki. Zajmujemy swoje miejsca, nie mówimy prawie nic. Skoro aktor jest na scenie, przedstawienie się zaczęło!
Delikatny dźwięk pozytywki przerywa nam jej głośne zatrzaśnięcie oraz werble i dźwięki nalotów. Jesteśmy w Buenos Aires w roku 3001.

Zaczynamy!Mamy do czynienia z ogromną tęsknota oraz wolą walki. Pewność siebie, przeplatała się z ogromnym żalem i rozgoryczeniem. Wszystko to wyśpiewane przez postaci zatracone w sobie. Mają to samo imię, a w kwestionariuszu na pytanie o płeć zaznaczają odpowiedź "unknown".  Mimo niemal tysiąc letniego odstępu między czasami w których my żyjemy, nie otaczają ich szklane domy, czy przedziwne pojazdy latające. W koło nie ma zieleni i szczęśliwie biegających dzieci. Mamy tutaj pustkę. Apokaliptyczną pustkę, z którą próbują sobie poradzić, lecz, co ludzkie, przechodzą przez fale wielkiego smutku oraz euforii- bo jedynie dając upust tym emocjom są w stanie dalej w  takim świecie funkcjonować. Muzyka jest dla nich pewnego rodzaju terapią, która poprzez głośne wypowiedzenie swych wspomnień pomaga wrócić do normalnego życia a przede wszystkim do dalszej walki o nie.

Realizacja
Aktorsko mamy do czynienia z wielkimi solistkami naszego teatru Muzycznego- Magdaleną Smuk oraz Renią Gosławską towarzyszy im Agnieszka Castellanos-Pawlak, która na co dzień jest aktorką teatru w Olsztynie, ale pamiętać trzeba, że w Studium Wokalno-Aktorskim oraz scenie gdyńskiego teatru stawiała swoje pierwsze kroki. Renia jest największym na pomorzu wulkanem energii, co wspaniale wykorzystał reżyser przedstawienia. Słuchanie jej interpretacji utworów, które po woli narastały aby na koniec wybuchnąć były ogromna przyjemnością. Wzruszająca i chwytająca za serce w prawie każdym utworze Magdalena Smuk, pokazuje również swoje drugie, zdecydowanie bardziej  stanowcze oblicze (Che tango che).
Zwykle przeszkadza mi, kiedy spektakl jest odtwarzany z półplaybacku, jednak w tym wypadku orkiestra zaburzyłaby wszelką harmonię przedstawienia.
Aktorki bardzo dobrze poradziły sobie z brakiem mikroportów, z którymi zwykły śpiewać- niektóre frazy były czasem ledwie słyszalne, ale wynikało to wyłącznie z interpretacji utworu a nie z niewłaściwej emisji głosu.

Pomyśleć by można, że realizacja spektaklu w oparciu o motywy utworów Piazzoli jest w pewnym sensie "pewniakiem". Muzykę zna sporo osób, a wiadomo, że najbardziej lubimy  piosenki, które się zna. Przypomnijmy sobie jednak "Tango Piazzola", reż. Józefa Opalskiego z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie- po przerwie widownia świeciła pustkami. To dowód na to, że pomimo solidnych fundamentów przedstawienie się nie uda, jeśli reżyser nie będzie miał na niego pomysłu.
Ale powiedzmy sobie szczerze- "Tango 3001" to nie kontynuacja, a ten sam spektakl. Ale przecież jeśli coś jest dobre- wystarczy jedynie dostosować go do nowych warunków i wystawiać jak najdłużej!



poniedziałek, 18 maja 2015

Mały Książę- końcówka

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 8/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Osobie, która potrzebuje w życiu czegoś więcej. Od siebie. Od życia. Od spektaklu

Zastanawiałam się dziś ile inscenizacji Małego Księcia widziałam, nie doliczyłam się. Było ich sporo...Wersje musicalowe, baletowe. Z dramatyczną spotkałam się po raz pierwszy, zdecydowanie nie ostatni.

Wchodząc na scenę kameralną nie ma kurtyny- widzimy zapiaszczoną scenę, łóżko szpitalne, kanapę i fortepian. Łóżko nie jest puste. Zajmuje je Starzec. Szukając swojego miejsca wśród rzędów krzeseł na publiczności od razu w oczy wpada las... budzików. Takich zwykłych, nakręcanych, tykających. Znajdowały się one co drugim/trzecim siedzeniem. Miejsce znalezione- na szczęście nie miałam zegarka pod sobą i nie musiałam się stresować, ze zostanę z nim wyciągnięta na scenę .Światła gasną, rozpoczyna się spektakl. 

Bardzo podobało mi się niesztampowe spojrzenie na tekst. Nie było podziału kwestii. Ktoś z książki pousuwał  informacje "zapytał Mały Książę", "stwierdził Lotnik", "zaszlochała Róża" zostawiając jedynie same mądre zdania wkładając je później w usta aktorów. Obsada wielopokoleniowa wskazywała na dorastanie małego księcia na naszych oczach, zamieniając co rusz aktorów na starszych. Jednocześnie ten domysł został obalony w momencie pojawienia się wszystkich męskich aktorów już w pierwszej scenie. 

Fabuła książki była zachowana, ale nie zawsze w tej kolejności jak została wydrukowana. Nie przeszkadzało to zupełnie. Pozwoliło otworzyć oczy i umysł trochę szerzej niż jedynie na zdania w tekście.

Czas na scenie (UWIELBIAM CZAS NA SCENIE <3) był mimo wszystko ułożony etapami życia, jednak nie był w tym kręgu zamknięty. Nie mieliśmy odczynienia jedynie z dzieckiem które dorasta mając po drodze pouczające przygody. Tu było coś więcej. Na scenie są wszyscy. Przez tłum przebiega dziecko żądając narysowania baranka. Chce tego z dziecięcym uporem od starca. Starzec leży w łóżku. Obok niego widzimy kaczkę, co sugeruje, że raczej do sprawnych staruszków nie należy. Dziecko jednak dalej chce baranka, krzyczy, prawie płacze. W końcu otrzymuje pudełko  z barankiem, jest prze szczęśliwe, po czym ciśnie tym pudełkiem w kąt (niczym standardowe dziecko które ma już wszystko).
Kolejny wybija się młodzieniec, który zaczyna zakochiwać się w Róży. I widzimy tu jak się do siebie zbliżają. Pokazują też jednoznacznie konsumpcyjne podejście do miłości- do tego stopnia, że w Róża została nazwana dziwką.

Starzec nie był lubiany. Był ciężarem dla innych. Niedołężny, powolny, już nie taki świeży, nie był atrakcyjny dla reszty towarzystwa, które na siłę z nim siedziało, ale nie udawało im się trzymać nerwów na wodzy. Był jednak wśród nich wyjątek. Dziecko, które widziało w nim dobrego, a przede wszystkim mądrego człowieka. Nie dziwnego, niepełnosprawnego, a potrafiącego rysować wspaniałe baranki i w dodatku zna się na jego hodowli! Mimo, że starzec odpowiada na jego pytania z niecierpliwością i pełnym zdenerwowaniem, jako jedyny podaje odpowiedzi ja jego pytania.
Prawdę powiedziawszy nie bardzo wyróżniał się na scenie Marek Richter. Może to właśnie oznaka dorosłości? Nie są już tak otwarci jak dzieci ani tak przebojowi jak młodzi ludzie? Są sztywni, chcą pokazać się, że są Ą-Ę przez co stają się niezauważalni?
Podróżowanie po planetach wplecione było w historie, nie było nazwane w prost "a teraz odwiedzam planetę taką a taką spotykam tego i tego". Nie było postaci Latarnika, Geografa etc. każdy znajdował w sobie te planety, w zależności od etapów życia bądź położenia w nim.
Starzec był Królem. Lubił dawać rozkazy z łóżka, chciał do końca zostać Panem- z poddanymi, czy bez- nie miało już znaczenia. Jedną z jego poddanych była właśnie Róża. Kobieta jego życia. Kobieta, która na jego rozkaz odeszła od niego. Później przyznał się do tego że pije.

Latarnikiem był młodzieniec. Swoją historię o rozpalaniu i gaszeniu opowiadał siedząc na fortepianie. Swoja nogę trzymał między nogami Reni i ją "rozpalał". Gdy dzień się kończył-kończył. Wszystko wg instrukcji, bo trzeba, bo nie wypada, bo jak inaczej? Oczywiście robił to dla siebie- nie myślał o innych (innej). Miał tego świadomość, nie umiał się jednak z tej rutyny i narzuconego rytmu życia zrezygnować. Był trybikiem, który nie potrafił postawić się przeciw systemowi.

Postać Pijaka pojawiłą się dwukrotnie. Najpierw z Latarnikowego młodzieńca wypłynęło wyznanie, że pije, żeby zapomnieć,że się wstydzi, że pije zaraz po tym jak wykonał swoją pracę wraz z Renią. Następnie do tego samego fragmentu powrócił starzec, który nie był w stanie pogodzić się z odejściem Róży od niego.

Słowa dzieci mają moc. Pewnie dlatego wszystkie mądrości na scenie sprzedaje nam MAŁY książę, bo działa to jakoś na naszą podświadomość. Dzieci są bezpośrednie i bazując właśnie na bezpośredniości dziecko podeszło do Róży i nazwało ją mamą. Róża wpadła w histerię. Zaczęła uderzać się w brzuch próbując pozbyć się dziecka. Płakała na fortepianie. Starzec siedział zasmucony inną opowieścią na wózku. Chłopiec chwycił mikrofon i zaczął śpiewać piosenkę, nazywając wcześniej starca swoim ojcem. Był przeszczęśliwy. 
To był moment niezwykle wzruszający moment. Ile się teraz słyszy, że to faceci karzą kobietom usuwać dzieci mimo, że one tego nie chcą. Chłopiec pierwszą zwrotkę kierował do wzruszonego ojca, drugą zaś do zrozpaczonej matki. Próbował ją przytulić, pocieszyć, przelać trochę ciepła ze swojego serca. Ta go jednak do końca odpychała, mimo jego wszelkich starań. 

Książę dorosły, to typowy bankier. Nic się tak nie liczy, jak kasa, cyferki i fakt posiadania. Nie dostrzega już drobiazgów i gdy młodzieniec opowiada mu, że dla niego jego Róża jest najważniejsza i z resztą jakoś sobie poradzą, ten go wyśmiewa.

Gdy tak Mały Książę biegał krzycząc "narysujesz mi baranka" ciągle miałam w głowie "ulepimy dziś bałwana"?:)

Końcówka... Starzec musi ruszyć przez pustynię, żeby dojść do studni. Róża zakłada mu buty,reszta pomaga przyodziać garnitur. Odchodzą. Zostaje tylko on. Nie jest smutny. Nie jest przestraszony. Można powiedzieć stał się bardziej ludzki a nawet zdziecinniał. Wziął patyk i podszedł do jednego z widzów prosząc z dziecięcym uśmiechem o narysowanie baranka. On posłusznie baranka narysował otwierając przy tym kolejną historię. Starzec był prze szczęśliwy. W ramach podziękowania i na pożegnanie powiedział tak:
"Gwiazdy dla ludzi mają różne znaczenie. Dla tych, którzy podróżują, są drogowskazami. Dla innych są tylko małymi światełkami. Dla uczonych są zagadnieniami. Dla mego Bankiera są złotem. Lecz wszystkie te gwiazdy milczą. Ty będziesz miał takie gwiazdy, jakich nie ma nikt.Gdy popatrzysz nocą w niebo, wszystkie gwiazdy będą się śmiały do ciebie, ponieważ ja będę mieszkał i śmiał się na jednej z nich. Twoje gwiazdy będą się śmiały.A gdy się pocieszysz (zawsze się w końcu pocieszamy), będziesz zadowolony z tego, że mnie znałeś. Będziesz zawsze mym przyjacielem. Będziesz miał ochotę śmiać się ze mną. Będziesz od czasu do czasu otwierał okno - ot, tak sobie, dla przyjemności. Twoich przyjaciół zdziwi to, że śmiejesz się, patrząc na gwiazdy. Wtedy im powiesz: "Gwiazdy zawsze pobudzają mnie do śmiechu". Pomyślą, że zwariowałeś. Zrobiłem ci brzydki figiel. Nie opuszczę cię."

Znika w ciemnym korytarzu.
Cała sala płacze, nawet na oklaski nie było sił. Owacja na stojąco, ale mimo oklasków bardzo milcząca.


Ale żeby nie było za idealnie, jeszcze było coś co mi przeszkadzało. Nie lubię chodzić do teatru MUZYCZNEGO na dramaty. Mimo, że spektakl bardzo mi się podobał, to w muzycznym, chcę muzyki. I tu się wylania kobieca natura- muzyka była, ale nie taka jaką bym chciała. Wyglądało to w przybliżeniu tak, że jest akkcja spektaklu, wstaje aktor, pstryka palcami, włączają się światła na scenie i śpiewa piosenkę łamanym angielskim do podkładu puszczonego z półplaybacku. Wyglądało to trochę, jakby ktoś zapauzował spektakl i zrobił przerwę na reklamę. Nie wyglądało to dobrze i, co najważniejsze, nie było potrzebne. Zatracało się rytm spektaklu, wytracało z wątków. Poza tym mieszkając w Polsce oczekuję jednak piosenek przetłumaczonych, o ile to nie zaburzy sensu spektaklu.
Naprawdę nie pamiętam kiedy tak bardzo płakałam w teatrze. Tak, że nie mogłam się wręcz uspokoić i nawet stojąc w kolejce po płaszcz musiałam w głowie wymyślać śmieszności, byle się uspokoić. Bardzo brakowało mi tego typu sztuk. Chyba jestem zmęczona wszystkimi wesołymi spektaklami o niczym i brakuje mi właśnie tych życiowych. To było dobrze zaplanowanie zakończenie sezonu teatralnego. A zarazem otwarcie- bo tak naprawdę to była najlepsza sztuka którą widziałam w sezonie 14/15. Wychodząc minęłam Dużego Księcia tego teatru. I wiecie co? Pierwszy raz pomyślałam, że uda mu się poprowadzić ten teatr.

niedziela, 19 października 2014

THIS IS NOT A LOVE SONG, CZYLI MIŁOŚĆ CI WSZYSTKO WYPACZY, Teatr Muzyczny Gdynia, P. Wyszomirski

SPEKTAKL: 5/10
REŻYSERIA: 3/10
SCENOGRAFIA: -

Komu polecam?
Miłośnikom teatru Offowego.

Dawno nie byłam tak w kropce. Bo z Jekylla od razu przynajmniej potrafiłam wyjść i powiedzieć "nie. mi się nie podobało."<co później okazało się właściwie kłamstwem>. A tu jest ogromny problem. Obsada cudowna! Właściwie w tym momencie to mój ulubiony duet aktorski. Jednak brak powiązań między scenami i nic niewynikanie z nich to coś czego nie cierpię. Do tego dużo przerw między nimi- powód kolejny. Chyba to jest właśnie ten spektakl, który trzeba pójść i ocenić. Do końca nie pamiętałąm o czym miał być ten spektakl. Oglądało się"skecze" i nie myślało za bardzo globalnie. 

Początek był mocny. Przy pianinie zasiadł K, R za to weszla wejściem między publicznością w żołnierskim hełmie (takim samym jaki miał Berger w Hair i aż się zastanawiałam czy to nie są jakieś nasze pozostałości). Szła z zawieszonym na sobie werblu. Wchodząc zostawiła mężczyźnie coś na nogach w barwach biało- czerwonych  Z żołnierskim wyczuciem rytmu uderzała w instrument maszerując i śpiewając. Śpiewała zwrotkę Maanam- Kocham Cię, kochanie moje. Musiała przy tym zdzierżyć krzyki swojego jak się okazało rosyjskiego akompaniatora, który pilnował rytmu i czasem urozmaicał teksty piosenek jakimś wykpieniem. I dochodząc do refrenu zmieniało się wszystko. Scena się wyciemniała, zostawała nasza żołnierka śpiwając to mężczyzny któremu powierzyła flagę.Śpiewała do Polski z typowym Reniowym śpiewem na skraju płaczu. Było to coś w rodzaju "Ameryko" z Tanga, gdzie na refren wszystko zamierało.
/ Taak.. właśnie w tym momencie spektaklu uświadomiłam, że był taki, zajebisty spektakl. Którego też już nie ma. /
W kolejnej zwrotce Renia zmieniła rytm wybijany na werblu, ale większość została bez zmian. Jednak pod koniec refrenu nasz akompaniator się uniósł i podszedł do niej. Kazał podejść do pani z widowni. Musiała ją przytulić, bardzo mocno przytulić. I taka zapłakana wykonywała tę czynność. Następnie dostałą rozkaz pocałowania jej- więc pocałowala w ramię. Na koniec kazał  jej pocałować ją w czoło, a gdy ta to uczyniła- powiedział, że gdyby kochała Polskę, nie całowałaby kobiety. 
I tutaj zagadkaaaaa: kto był tą kobietą? :DDDDD
I wiecie co Wam powiem (bo wiem, że mam dwóch czytelników^^)? byłam zaskoczona, szalenie zaskoczona jej poziomem aktorskim. W ogóle przytulając ją nie czułam takiego napięcia międzymięśniowego. W ogóle przytuliła mnie, krzyczała, darła się, ale w objęciu była taka...spokojna. Na koniec tej części Renia zabrała w końcu flagę z ogromną czułością od mężczyzny, powiesiła za trzy żabki właściwie jak firankę i tak w tle nam towarzyszyła do końca. Wieszając ją mówiła do niej- jak matka do dziecka. Z czułością i spokojem tłumaczyła, ze tu będzie sobie tak wisiała a ona zaraz wróci. 

Karnawał w Rio, czyli "Nie pytaj o Polskę" Republiki. Piosenka co najmniej dziwna. Wychodzi na scenę duet aktorów w Riowskich pióropuszach śpiewając w rytm wystukiwanych na djembie "dla pieniędzy". I w ogóle nie mogłam się ogarnąć w tej piosence, ponieważ tak głośno walili w te bębny, że myślałam, że już nigdy nie skończą już nie mówiąc o tym, że po prostu nic nie słyszałam z tekstu. Była w związku z tym za długa i za nudna. Choć przyznam, że robiło na mnie wrażenie umiejętność gry na tym wszystkim co tam mieli :)

Wesele. Stoi sobie Renia w cylindrze, Krzysztof w Welonie i wymuszają na nas zaśpiewanie "sto lat". mi się bardziej cisnęło "weselny klimat", ale publiczność trochę przymuszona odśpiewała jak przykazali. "Teraz już wiem"- Agnieszki Chylińskiej, było zaśpiewane właśnie w takim klimacie, w rytm regee. Renia przygrywała dalej na Djembie, Krzysztof tym razem sięgnął po Weltmastera. Śmiesznie wyglądały odwrócone role i... orgazmy odegrane na instrumentach- ponieważ Para Młoda postanowiła skonsumować związek po ślubie. 

Irlandia- Kobranocki(?) Tu sama nie wiem. Czuje, że za bardzo mnie to przerosło. Albo za bardzo lubię oryginał? Nie wiem. O piosence się nie wypowiem. Ale pod koniec Renia w dłoniach cośtam wyciska i ma sztuczna krew na nich. I nie wiem w jakiej formie to coś miała w dłoniach, jednak gdy tak ekspresyjnie otworzyła dłonie wypadł z nich taki..glut. I leży sobie taki zakrwawiony glut. Renia ręce wyciera w komżę, a glut leży. i mnie bardzo drażnił, bo bałam się, że ktoś się na nim przewróci. Na szczęście przewidzieli to, więc na koniec renia zdejmuje bluzkę i krew w pośpiechu wyciera. Krew tak..ale glut jest glut. I został tak do końca. Ale nie wiem jak jest skonstruowana taka krew, ponieważ gdy Renia wytarła ręce nie było nic na dłoniah widać. Nawet lekkiego czerwonego pigmentu. A nie schodzili ze sceny, mogła wytrzec tylko ręce tyle, co na scenie. Ręce miała czyste. A glut leżał.

"Jednego serca"- Czesłąw Niemen- przeuroczo zafałszowane. Tak a'la "In L.A." w Fame. Nie pamiętam niestety nic więcej prócz tego, że tak podobnie zaśpiewała.

Rockowa Kapela- "Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem"- tą piosenką budziła mnie mama zawsze do przedszkola, więc jakiś tam sentyment pozostał. Tym razem Renia rozczochrała włosy a Krzysztof zaś, włosy przyodział. Tak samo założyli skórzane marynarki, K miał tę z Grease T-birds :D. Nie bardzo jest się o czym wypowiadać...

Walka fortepianowa- Tu generalnie mogliśmy poobserwować jakimi wirtuozami są nasi aktorzy ponieważ rewelacyjnie sobie razili z grą na fortepianach. I najpierw jeden grał, później drugi kolejny utwór. I było tam parę utworów z mojej nieśmiertelnej czarnej Yamahy, i tak mi się miło zrobiło. Oczywiście to po prostu jakieś utwory klasyczne, ale mimo znajomości tych tytułów, zostaną one utworami z Yamahy. Brzmi trochę nudno ten cały opis, ale zdecydowanie nie było to nudne, gdy można było obserwować jeszcze ich mimową grę aktorską. Fajnym elementem było również zagranie przez Renię piosenki ludowej, kiedy już nie mogła wymyślić coby tu jeszcze zagrać.

Następnie płynnie z "love story" przeszli dodając po kolei, stopniowo po parę nut dochodząc do "Łono" z Domowych Melodii. Pierwszy raz piosenkę słyszałam, ale był to przepiękny utwór w wykonaniu Krzysztofa. Chyba osoby o imieniu Krzysztof powinny z założenia być zatrudniane w Muzycznym, bo są genialne. I od smutnej melodii, dzięki pocieszaniu Reni w refrenie udało się Krzystofowi rozweselić.

Kolejna piosenka również Domowych Melodii- "Chłopak" była piosenką która przeniosła mnie w czasie, do czasów Footlosa (ze względu na tytuł chyba) ale Renia również śpiewała na haju, i przypomniałam sobie Renię, którą pokochałam.  Była już blisko krzyknięcia, że w L.A.spełniają się sny. Piosenka właśnie w takim klimacie- tu wesoła w refrenach, pełno brokatu i wszyscy szczęśliwi, a w zwrotce podniecenie całe opada i wszystko na skraju załamania. Cudowne- i to jest piosenka na którą poszłabym jeszcze z 50 razy. Dawno nie widziałam Reni takiej po prostu szczęśliwej na scenie- a taką ją loffciam całym serduszkiem.

Love will tear us apart- piosenka po angielsku, więc właściwie nikt nie skupia się na tekście i oczekuje po prostu czegoś "łał". Krzysztof siedzi przy fortepianie dalej, Renia śpiewa, wkracza później w publiczność, i nikt jej nie widzi. Siedząc w pierwszym rzędzie nie byłam w stanie nawet zobaczyć czy po prostu siedzi sobie na schodkach i śpiewa, czy np.do kogoś gra. Później stało się coś gorszego-Renia wzięła drugi mikrofon, do ręki. Pierwszy co prawda pozostał w statywie, ale nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Zamarłam. Piosenka byla tak mega spokojna, ze żaden głos z tłumu Cię nie uratuje. Później z tego spokoju weszliśmy  w Gospel- i oczywiście było "razem!", "jeszcze raz", "a teraz na głosy", "poproszę światło na widownię". Siedziałam nieruchomo, jak w momencie, gdy liczyłam, że siedząc w ten sposób Ostrowski mnie nie zobaczy w aucie. Nie zobaczył (bo nie był to on, ale to naprawdę szczegół w tym momencie)- więc działa. Renia miała twardy orzech do zgryzienia, bo publiczność była bardzo oporna- wcześniej nie wszyscy klaskali, więc nie było najlepiej. Na szczęście Renia to Renia i udało jej się wszystkich rozruszać. Właściwie nawet ludzie, którzy z trudem tupali nogą nagle otwierali usta najszerzej jak potrafili. Aha! I okazało się, że mikrofon "ręczny" i na statywie były ustawione na różny rodzaj śpiewania. Ten na statywie Rozdzielał głos Reni na parę głosów, więc zamykając oczy widzieliśmy trzy grube murzynki śpiewające gospel. Wyszło wspaniale, tak jak na koncertach Gospelowych albo nawet i lepiej :)


Piosenka żebraków- Jesteś lekiem na całe zło- Krystyny Prońko. Przez gospel wzlecieliśmy do gwiazd tylko po to, żeby tak boleśnie spać na ziemię. Ale od początku. Na scenie widzimy dwóch robotniko/żebraków. Renia na schodkach stawia metalowy kubeczek i czeka, aż ktoś wrzuci monety. Na słuch wie, że nie wiele jest wrzucone (bo papierowe tak nie stukają), więc czeka aż uzbiera się pokaźniejsza sumka.  Postanawiają zaczęć grać, żeby w końcu coś uzbierać, Krzysztof na akordeonie, Renia na małym akordeonie, podobnym trochę do heligonki, ale heligonka to nie była. Wraz z rozpoczęciem piosenki skończyła się właściwie cała komediowość tej scenki, mimo że "podkład" był grany zupełnie inaczej, coś a'la Ameliai początkowo wpisywał uśmiech na twarz. Piosenka o tragicznej miłości właściwie. Najpierw ON jest cudowny, najlepszy lek na całe zło. W drugiej zwrotce zaczyna się wszystko odwracać, mimo, że tekstnie uległ zmianie ani trochę. Samo aktorskie ogranie tego bylo po prostu świetnie dopracowane. Wszystko zmienia się w ironię. "Oto cały Ty" wyśpiewane w refrenie wręcz z obrzydzeniem do jego postaci. Wszystko jeszcze podsyca glupkowaty śmiech Krzysztofa, któremu miałam ochotę tak przyjebać, żeby się zamknął i ją w końcu zostawił, bo mnie wkurwiał na maksa i czułąm, że muszę ją obronić. Im bardziej piosenka się kończyła tym mniej siły miała w sobie Renia, śpiewając coraz bardziej zachrypniętym głosem, coraz ciszej, nie w rytmie, aż w końcu opuszczała wyrazy. Na koniec wraz z akordeonem śpiewali zwykłe "la la la" z tym, że Krzysztof dalej się przy tym wydurniał, a Renia resztką sił kończyłą tę piosenkę. I tu tak samo jak z "seksem dla opornych" wszyscy widzieli w tym świetną farsę a ja skrywałam swoje łzy i miałam ochotę zabrać ją do lepszego świata, bez tych wszystkich debili.

Zmiana sceny, i tak samo, gdy na Lalce rozlegają się oklaski, ja nie czułam się na kolejną część gotowa. Kolejnym utworem było "Je t'aime moi non plus" początkowo grane tradycyjnie na elektrycznych organach przy których usiadł Krzysztof. Miał przed sobą na statywie mikrofon, który nie chciał współpracować. Co miał przerwę i mógł go ręką do siebie jednak przybliżyć, ten jakby był ciągnięty za żyłkę obracał się o 180 stopni i nie mial zamiaru mu służyć. W końcu oparł go sobie między brodą a nosem i w momencie gdy Renia śpiewała- on tak z tym mikrofonem w raczej nie wygodnej pozycji, wisiał. Pozwoliła mi to zapomnieć o poprzedniej piosence bardzo szybko.. Piosenka okazała się nie typowa- o ile która kolwiek mogłaby być uznana za typową- to ta była najdalej od oryginału. BYła bowiem śpiewana w języku kaszubskim. I tutaj wychodzi moja słąba znajomość Kaszubskiej kultury ponieważ nie wiem do kogo (czego) śpiewała Renia. To było coś jej wzrostu. Na brzuchy miało coś ala skrzypce, dwie struny ze sznurka, twarz, kapelusz i jakieś dzyndzelki. I Renia śpiewała piosenkę do niego właśnie.W końcu do głosu dochodzi mężczyzna. A głosowi mężczyzny pomogła pani zza kulis, która przytrzymywała K. mikrofon. Coś chyba jeszcze poszło nie tak, ponieważ Renia za mocno zwijała się ze śmiechu ;) Wyszło to genialnie! Później jeszcze była scena miłosna. Renia podciągnęła koszulkę śpiewając z nami "to je kruci, to je dłużi..." kładąc swojego wybranka na zemi i podskakując w rytm rapu na wysokości części ciała strategicznej dla tego typu wydarzeń. Następną część piosenki wykonywał on, gdy Renia wylądowała mu kroczem na twarzy ( mieli spodnie, więc nie był to performens) śpiewał akurat "to są basy, to są skrzypce, a to chyba macica". Rozłożyło to piosenkę na kolana i myślę, że każdy kto to zobaczył i pojedzie na Kaszuby będzie miał tylko jedno wspomnienie.

"Killing me softly"- piosenka wykonana w typowo arabskiej aranżacji i trochę stereotypowa. Gdy tylko to uslyszałam, już wiedziałam jaki będzie koniec. WIęc przychodzi Renia ubrana na czarno, przed sobą kładzie czarną szmatkę i się pochyla w modlitwie. Robi to naprawdę tak, jakby była wyznawcą innej wiary. Przypina sobie w końcu dynamity wzdłuż brzucha i wybucha. Tak sztampowe, że nie chce mi się nic pisać, chociaż samo uzyskanie "tureckiego" klimatu było udane.
aktualizacja- listopad 2015r. zaraz po zamachach w Paryżu. Miałam okazję ponownie zobaczyć spektakl i moje odczucia diametralnie przy wielu piosenkach się różniły. Największe wrażenie zrobiła właśnie na mnie ta piosenka- piosenka, którą znałam. Renia przeżegnała się na parę różnych religijnych sposobów. Odśpiewała utwór. A tuż przede mną parę dziewcząt zakładało na głowy chusty. Dosłownie wpadłam w panikę. Takie teraz czasy, że nie wiadomo co komu wpadnie do głowy. A co, jeśli one sa w zmowie, i będzie grupowe samobójstwo? Bo jak inaczej wytłumaczyć te chusty. Renia wyciąga pas szahida, a ja pogodzona z tym, że znalazłam się w nieodpowiednim czasie i miejscu, zaczynam się żegnać z życiem. Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo zamachu nie było.
A te chusty? To były uczennice Reni,które tuż przed koncertem brały udział w warsztatach i szybko przebrały się za zakonnice.



Na koniec zaśpiewali "Miłość ci wszystko wybaczy" które było właściwie początkiem do medley'a z wszystkich piosenek wykorzystanych w spektaklu. Fajne przypomnienie, aczkolwiek wykorzystałabym to do bisów. Ale podobało mi się, gdy Wojciechowski znowu po żydowsku zawodził  "Manicuire! Manicuire! Manicuire! 60 groszy!" i tak mi się tęskno zrobiło do Balu w operze z którego był to cytat. Uwielbiam takie smaczki w spektaklach i czasem żałuję, że inni nie mogą się tym tak jarać, jak ja.

Na sam samiuteńki koniec K i R już wychodzą i podświetla się radio, z którego leci piosenka Rammstaina "Amerika" z fragmentem "This is not a love song". I to spowodowało zamknięcie spektaklu. Tylko ja wciąż nie wiedziałam czego zakończeniem to jest. Bardzo nie spójne to wszystko było do tego stopnia, że właściwie nie szukałam nawet sensu w tym wszystkim. 


KONIEC.


Co mi przeszkadzało? Brak ciągłości to przede wszystkim jak i pustki pomiędzy utworami. Ale czasem była zdecydowanie za głośno muzyka w stosunku do śpiewu Reni. Wojciechowski nie śpiewał prawie wcale a lubię jak on śpiewa :). I trzeba powiedzieć, że Renia nie była w formie. Nie wyciągała góry zupełnie. Zamierał jej głos. A jednak mimo swojego skrzypienia przecież śpiewała i górę. Więc jak ktoś zarzuca, że nie potrafi śpiewać, to odpowiadam. Potrafi, tylko jej nie wychodziło czasem ;)
----

Zawsze się zastanawiałam co by było gdyby zwykły widz zabrał się za zrobienie spektaklu. Ma dobrych aktorów i wie, że zrobi to najlepiej więc pobawi się w reżysera. Zasiada na krzesełku i mówi ty w prawo, ona w lewo. I co w związku z tym może nam z tego wszystkiego wyjść. I otóż dziś otrzymałam odpowiedź. Efektem takiego pokazu mamy zbicie paru (parunastu?)scenek wcale ze sobą nie połączonych. A szkoda, bo gdyby to dopracować, mogłoby być świetnym materiałem.  
Ale znalazłam za to fajny komentarz na Trójmieście odnośnie recenzji mojego kochanego Pana Łukasza:
"Zresztą taka to już przypadłość, że czasem trudno napisać "nie wiem o co chodzi i o czym to jest, nie rozumiem" Bezpieczniej jest napisać "Ukryte znaczenia, niuanse, miłość do ojczyzny".
Tak właśnie było! Niezrozumiale. Chociaż nie. To chyba była miłość do Ojczyzny.