czwartek, 4 sierpnia 2016

PRAPREMIERA DRESZCZOWCA- Och Teatr 07/03/2015 r. Henry Lewis, Jonathan Sayer, Henry Shields

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Zmęczonym szarością dnia. Spójrzcie- mogło być gorzej- nie musicie wystawiać szkolnego przedstawienia!

No i po raz kolejny odwiedziłam Och teatr, i po raz kolejny się za ochowałam. Zastanawiam się, na jakiej zasadzie oni zatrudniają aktorów, bo poza teatrem montownia który na stałe z ochem/polonią współpracuje, znów same nowe twarze. No ale nic to, chodzi o spektakl.

Znajdujemy się na sali, gdzie za chwilę ma zostać wystawione przedstawienie przez grono pedagogiczne oraz uczniów Politechniki (myślę, że Warszawskiej). Poznajemy różnych profesorów i panie z dziekanatu. Już na samym początku okazuje się, że drzwi, które są na jednym z ważniejszych elementów scenografii nie otwierają się prawidłowo i mimo naprawy trzeba sobie radzić bez nich. Gdy drzwi miały swój udział w scenie aktorzy- amatorzy pukali w nie, po czym przechodzili na około scenografii, czekali na słowo "proszę" i udawali, że przechodzę przez drzwi. Wystawiony spektakl zaczyna się dość dramatycznie, ponieważ widzimy scenę śmierci jednego z bohaterów. Skąd wiemy, że to scena dramatyczna? Aby było to oczywiste dla wszystkich zostały zastosowane wszystkie formy przekazu, i w momencie gdy padało jakieś zakakująco-odkrywcze zdanie światła z reflektorów zmieniały swoją ciepłą barwę oświetlenia na krwawy czerwony. Gdyby ktoś w połączeniu słów i świateł się jeszcze nie zorientował w powadze sytuacji, akustyk dokładał jeszcze do tego dźwięk akustyczny, by na wszelki wypadek komuś ten szczegół nie umknął. Zdarzało się to oczywiście częściej niż powinno, momentami nie w tych momentach co trzeba, lub się nie pojawiały ku zdziwieniu aktorów i uciesze publiczności.

Umierająca postać- amator nie była w stanie spokojnie leżeć (ponoć trupów gra się najtrudniej i mamy tu potwierdzenie). Niestety, pan profesor miał katar i raz na jakiś czas kichał. Czasem się podrapał. No niestety, widocznie politechnika nie za sponsorowała pełnego zestawu warsztatów aktorskich. Na szczęście zawsze można liczyć na panią z dziekanatu, która mimo akcji potrafiła zupełnie niepostrzeżenie podrzucić chusteczkę i tylko wprawne oko widza potrafiło to dostrzec.
Na śledztwo w/s morderstwa przyjeżdża detektyw w bardzo śnieżną pogodę- wiemy to oczywiście dzięki pani z dziekanatu która posypywała scenę i odrobinę publiczności sztucznym śniegiem.
Detektyw chcąc wejść do pokoju denata, który znajduje się na piętrze przypadkowo niszczy scenografię, która dosłownie się zawala. Schody prowadzące na górę jednak zostają nie naruszone, więc pracownikowi nic się nie dzieje i postanawia dalej prowadzić śledztwo. Ma utrudnioną sprawę, ponieważ musi wejść schodami na górę do jego pracowni, po czym zeskoczyć ( później przystawia sobie drabinę) na dół, do pokoju którego szukał. Wygląda to przezabawnie, kiedy on tak lata góra-dół udając, że nic się nie stało i scenografia sprawuje się bez zarzutów. W kolejnych scenach schody też się psują- składają się tworząc zjeżdżalnie.

W trakcie prowadzenia śledztwa ktoś przypadkowo zabiera ze sceny klucze (chyba one były pierwsze..). Okazuje się, że to kluczowy rekwizyt. Poniewaz nie mamy odczynienia z profesjonalnymi aktorami, tylko osobami o grze aktorskiej na poziomie góra starszaków w przedszkolu, scena się sypie. Każdy kurczowo się trzyma swojej kwestii. W końcu pada zdanie "wezmę te klucze i idę po kogośtam"- okazuje się, że kluczy nie ma. Bierze zatem długopis należący do detektywa. Kolejna osoba przychodzi po długopis- zabiera notatnik. Detektyw przychodząc po notatnik nie zauważa go, bierze więc wazon i to na nim później spisuje zeznania świadków.
Młoda doktorantka  w zeznaniach myli kwestie- odpowiada na pytania, które nie zdążyło paść i padało jako następne po uzyskanej już wcześniej odpowiedzi. Aktorka traci przytomność i zastępuje ją pani z dziekanatu.Tekstu nie zna, ale marzyła o tej roli. Zakłada niedopinającą się sukienkę na siebie (swoją drogą baaardzo mi się podobała ta sukienka..) i z kartkami scenariusza odgrywa rolę.
W pewnym momencie  kwestie się zapętlają i dochodzi do ponownego wypowiadania kwestii. Aktorzy przy trzecim powtórzeniu orientują się, że coś nie gra i mówiąc po woli i wyraźnie kwestię próbują znaleźć błąd,który nie pozwala im przejść dalej. Kiedy już mamy nadzieję, że wreszcie pójdzie dalej, powtarzają wszystko znowu.



W początkowej scenie została rozdana whisky (czy jakiś inny trunek), niestety to jest teatr, więc nie była prawdziwa. Zastąpił ją z godnością płyn do mycia naczyń w niebieskim kolorze. Część aktorów się zorientowała i udała że pije, inni zaangażowani w grę aktorską nie zwrócili na to uwagi. I tu ponownie czuwała pani z dziekanatu, która dzielnie podbiegała z wiaderkiem.
Doktorantka czuje się już lepiej i mimo braku sukienki wychodzi na scenę by kontynuować kreację swojej postaci. Pani z dziekanatu nie jest zbyt zadowolona i w ramach buntu wpada w histerię i zdradza publiczności zakończenie spektaklu, wyjawia że profesor, który grał trupa jest teraz inną postacią (oczywiście nikt z publiczności by tego nie wiedział).

Oczywiście w spektaklu nie obyło się bez pomyłek tekstu, czytania kwestii z ręki czy stania i panikowania bo się nie pamięta co kto miał mówić.

Scenografii prawie nie było, poza wspomnianymi schodami/zjeżdżalnią na piętro oraz piętrem które skończyło jako parter oraz sofy.

Zawsze żałuje, że na komedie nie można iść po raz drugi. Nie będzie już tych samych elementów zaskoczenia fabułą czy grą aktorską. Zwroty akcji już nie będą tak nieprzewidywalne a i samo tempo akcji na tym traci. No cóż... To chyba jedyny minus spektaklu, więc chyba nie jest źle.
Zastanawia mnie tylko czemu my zawsze mamy tłumaczenia z kosmosu. Po angielsku- tytuł nawiązujący do fabuły spektaklu: "The Play That Goes Wrong" u nas kolejny wirujący seks z tego stworzyli. WHY!!!?

Oficjalne informacje o spektaklu
Zdjęcia pochodzą ze strony teatru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz