czwartek, 8 września 2016

CZESŁAW - SPOWIEDŹ EMIGRANTA, Och Teatr, C.Mozil

SPEKTAKL: 8/10

Komu polecam?
Miłośnikom nowych ludzkich historii, ot takich, opowiedzianych prosto z serca.

Teatry Och i Polonia mają jedną wielką przewagę: w soboty i niedziele, kiedy jestem przejazdem w Warszawie, zawsze grają dwa spektakle dziennie. I tak oto na sobotę zaplanowałam sobie w nim dwa spektakle pod rząd. Oczywiście zawsze troszkę się denerwuję, czy uda mi się zdobyć wejściówkę na spektakl wieczorny (nie mogę być z wyprzedzeniem pod kasą)- no ale jak to mówią: ryzyk-fizyk.

Spektakl o Czesławie Mozilu. Przez Mozila wymyślony i przez niego grany. "Cóż za pech" pomyślałam- jakoś nie jest artystą, którego sobie cenię. Parę ładnych lat temu niezbyt najlepiej odniósł się w stosunku do mnie- ni i niestety, miał mega wielką krechę u mnie. Nie wiedziałam nic na temat przebiegu jego kariery i najnowszych płyt. Mimo to postanowiłam wybrać się na to przedstawienie, aby zobaczyć co ono za sobą niesie. 

Spektakl odbywa się na scenie na foyer- Och Cafe. Jest kameralnie, miło i przytulnie. Jednak coś, co niestety mocno mnie bolało przez cały spektakl to szczebelki w krzesłach. No niestety- wierciłam się niemiłosiernie, i jak obserwowałam inne panie- nie byłam jedyna. Bardziej mnie zastanawiało, jak panwie to robią, że nie wiercą się wcale, ale to chyba kwestia, że my jednak jesteśmy słabszymi istotkami.

Wracając do tematu głównego- spektaklu. Bardzo podobało mi się rozpoczęcie- aktor pojawił się i szukał kontaktu do podładowania telefonu. Coś tam narzekał, coś mówił na swój temat i tak oto niespodziewanie byliśmy wciągnięci w jego monolog. Na scenie towarzyszył mu akordeon oraz instrument klawiszowy typu Casio, na których cały czas ubarwiał swoje opowieści. O czym mówi? O wszystkim! Mimo, ze głównie mówił- robił to w tak charakterystyczny dla swoich utworów sposób- zupełnie inaczej rozkładając intonację. Dykcja nie była krystalicznie czysta- nie mniej jednak była bardzo poprawna, pomijając delikatne seplenienie. Poruszył również ciężki temat jakim jest emigracja- temat ostatnimi czasy na topie. Opowiedział o wszelkich problemach, ale też zaletach z nią związanych. Często opowiadając smutną historię okrywał ją ogromem śmiechu. Nerwowy śmiech, którym starał się to wszystko ukryć. Publiczność się śmiała, a mi pękało serce. 
Największą dla mnie radością w tym całym spotkaniu była prezentacja premierowego utworu reklamującego film "Szkoła uwodzenia Czesława M.". Wykonując ten utwór Mozil nie przerwał go ani razu żadną opowiastką ani wtrąceniem- wiedzieliśmy, że to coś ważnego dla niego. Piosenka nie wesoła, ale bardzo prawdziwa. Słuchając jej dosłownie za gardło chwytało mnie wzruszenie, a takich emocji nie spodziewałam się w ogóle.  A dodatkowo padło stwierdzenie, które kręci mnie od zawsze "usłyszycie to przedpremierowo".

Spektakl oglądałam w momencie kryzysu- miałam ochotę położyć się spać i wyłącznie to, że byłam w Warszawie tak krótko, nie pozwoliło mi zawrócić do domu.
Jak się okazało- całe szczęście- a to było nie lada wyzwanie.

Gratulacje!


wtorek, 6 września 2016

DZIEŃ DZIECKA- próba, teatr Rampa

Teatr Rampa- teatr jak dotąd znany mi wyłącznie ze spektaklu gościnnych- które, nie bójmy się powiedzieć, były świetne. Nigdy jednak nie udało mi się dotrzeć do ich macierzystego domu- a tym razem nadarzyła się okazja.

W ramach cyklu "Warszawa jest TRENDY" teatr postanowił pokazać nam odrobinę swoich kulis. Ale- co mnie zachęciło najbardziej- mogliśmy uczestniczyć w próbie spektaklu.

Ale od początku. 
Teatr położony na warszawskim Targówku- dzielnicy mi nie znanej, więc aby zdążyć na czas wyjechałam ze sporym zapasem. I tak oto miałam prawie dwie godziny na spokojne czytanie książki. Może nie tak spokojne, ponieważ nie do końca wiedziałam, czy uda mi się wejść. Trzeba przyznać,że okolica w jakiej znajduje się teatr jest przepiękna. Mamy mały park, i wielką fontannę. Wszystko zadbane, czyściutkie. Tak więc czekanie w tak przemiłej okolicy to sama przyjemność. 


Początkowo usiadłam od zaplecza teatru i przysłuchiwałam się próbom. Dwóm- i to muzycznym. Zastanawiałam się, jakie oni muszą mieć tam wygłuszenia, ze sobie nie przeszkadzają!

Kiedy zobaczyłam, ze parę rodziców weszło już ze swoimi pociechami do teatru- poszłam i ja. Trochę dziwnie się czułam bez, choć porwanego, dziecka- wszak to spektakl dla nich. Ale trzeba niektóre sprawy ignorować, zatem chodząc w tłumie z rodzicami udawałam, że moje dziecko gdzieś w tłumie maluchów się znajduje.





We foyer przywitał nas Cezery Domagała- dyrektor artystyczny teatru i reżyser. Teraz mogę dodać również, że niesamowicie ciepły człowiek. Zgromadził przed sobą skromną gromadkę dzieci i zaczął opowiadać: o tym gdzie jesteśmy, co zobaczymy i dlaczego jest to tak wyjątkowe. Opowiedział również o twórcach spektaklu i ręką wręcz podtrzymywałam szczękę, żeby za bardzo nie uderzyła ona w podłogę. Same znane mi nazwiska, a w ich czołówce Jerzy Jan Połoński, Tomasz Jachimek i Jarosław Staniek! Poczułam się nawet jakbym była tak obeznana w temacie teatrów,że co nazwisko- znam. 

Ruszamy na próbę! Na scenie pierwsze kogo zauważam to reżysera. Zaraz po nim- choreograf. Oczom nie wierzę!!! Widziałam ich już nie raz, gdzieś, na korytarzach... Na scenie... Ale nie w trakcie pracy- to jest coś! Więc siadam spokojnie, i staram się tłumić okrzyki radości które ze mnie kipiały! 
Jerzy Połoński opowiedział ponownie dzieciom co robią, dlaczego- a następnie przeszli do swojej pracy. Udawali, że nas nie ma! Widzieliśmy całkowicie jaka to
 jest harówka, i że to, co może było zamierzone, nie zawsze wyjdzie. Że zdanie można wypowiedzieć na 20 sposobów. Jak rozwiązać scenę ze skrzynią- bo tak jak było zaplanowane nie bardzo się da. Sceny były odgrywane a później korygowane, lub całkowicie zmieniane. Reżyser komentował, choreograf latał wokół aktorów, a oni odgrywali swoje role. Czasem nawet Połoński wchodził na scenę i pokazywał jaki ruch, gest ma wykonać dana postać- a tym samym dawał próbkę swojego aktorskiego talentu. Praca, którą aktorzy na naszych oczach wykonali przez pół godziny- będzie widoczna na scenie przez maksymalnie 30 sekund. Mamy do czynienia ze stosunkowo małą obsadą- a tu tyle to traw! I to przy założeniu, zę aktorzy wspaniale znają już tekst!
Na koniec zaprezentowali nam piosenkę, która jest już dopracowana i trzeba przyznać, widać różnicę. 

 Czas minął nieubłaganie, i choć miało być 10 minut a było dobre pół godziny- i tak czułam wielki niedosyt- i na pytanie czy mamy jakieś pytania, w głowie miałam tylko "czy mogę tu zostać na godzinkę? Ewentualnie na zawsze?". Było wspaniale, odtwarzając te wspomnienia czuję ponownie delikatny ścisk w gardle. Teatr rozkochał mnie w sobie na nowo!


Na spektakl przyjadę któregoś (słonecznego) dnia. Usiądę wśród nieletniej widowni i patrząc na scenę w windzie pomyślę sobie- widziałam jak powstawała.

MIŁOŚĆ W SAYBROOK, Teatr 6. piętro, Eugeniusz Korin


SPEKTAKL: 9/10
REŻYSERIA: 9/10

Komu polecam?
WIesz jakie orzeszki podaje się do relacji z golfa? Nawet, jeśli tak, warto zweryfikować tę wiedzę. Sztuka nie zmieni Twojego życia, ale na chwilę pozwoli o nim zapomnieć.



Teatr 6. Piętro był pierwszym teatrem, który miałam okazję odwiedzić. Po biegu z przeszkodami oraz szybkim zameldowaniu się w hotelu udało mi się dotrzeć do kas. Jak wiadomo, w teatralny weekend każdy grosz się liczy, więc  nie było mowy o zakupie biletu normalną drogą. A z wejściówkami bywa różnie- raz są, raz kolejka stoi godzinami pod kasą, więc nie wiem co mnie pod nią spotka. 
W pociągu miałam jeszcze jedną obawę- wejściówki będą, ale czy uda mi się szybko odnaleźć teatr? Pojęcie "Pałac Kultury" w przypadku jakiego teatru test niezwykle szerokim zagadnieniem- i nie bardzo uśmiechało mi się latanie wokół budynku, bo szanse na otrzymanie wejściówki mogły spaść do zera. Podchodzę pod PKiN i... widzę wieeeelkie szyldy, że to tu! 
Wspaniale, bez większych poszukiwań weszłam do kasy a w niej bez (na szczęście) problemu otrzymałam upragnioną wejściówkę- i to nie byle jaką. Warto pochylić się nad formą- bileciki są pakowane w tekturową kopertkę, dzięki czemu się nie pogniotą ale i pięknie wyglądają! Jednak ową radość sprawił fakt, że wejściówki są na miejscach numerowanych- i to w pierwszym rzędzie! Nie zależnie wiec od tego jaką widoczność to miejsce będzie reprezentować- byłam bardzo rada. 
Pierwszy raz się również spotkałam z sytuacją, gdzie wejściówki można kupić już godzinę przed. To ma same zalety! Nie dość, że miałam możliwość kupienia czegoś do przegryzienia po podróży, nie musząc prosić osób w kolejce, żeby przypilnowały mi miejsca, to ma dodatkowy atut- jeśli przyjdę i okaże się, że wejściówek brak: zdążę dobiec do innego teatru!

Do spektaklu miałam jeszcze niecałą godzinkę, więc usiadłam sobie na ławce przed budynkiem, jadłam jabłko i obserwowałam pobliską Warszawską potańcówkę prowadzoną przez DJ Wika- kobieta parę razy starsza ode mnie, a obecne przeboje zna lepiej niż ja!

Na mnie już pora, lecę na spektakl! Wchodzę ponownie do budynku i dopada mnie lekka konsternacja- gdzie iść. Bo o ile kasy/toalety/inne były oznaczone, to jednak wejście na salę nie bardzo. Oczywiście, że nazwa teatru sugeruje, że należy udać się do windy, nie mniej jednak nie każdy wie, gdzie ona jest, więc skoro już jakieś tam oznaczenia są, kierunek sali byłby wskazany. 
Foyer wygląda wprost bajecznie! Nie wiem co sprawiło, ale bardzo mnie urzekło. Co ważne, jest ogromna ilość stolików oraz siedzeń, co sprawia, że komfort oczekiwania na spektakl wzrasta do maksimum. Do tego piękne, kolorowe pufy- cudo! 
Wchodzę na salę, aby zobaczyć zarówno salę jak wygląda moje siedzenie- wszak to najtańszy pierwszy rząd, coś musi być z nim nie tak...Miejsce jak dla mnie wspaniałe! Wiem, dlaczego było w sprzedaży"tańszej" jednak to właśnie te miejsca lubię najbardziej, więc  siadam i przygotowuję się do zadzierania brody do góry i podziwiania. (Jak się później okazało mogłam filowac pod kiecki, sprawdzić marki butów oraz zobaczyć kto miał operację wyrostka robaczkowego). Jedyne co mnie martwi, że strasznie jest w tym moim rzędzie zimno. Pewnie scena wymaga takiego nawiewu dla aktorów, nie mniej jednaj, żałuję, że nie mam na sobie czegoś cieplejszego. Moje nogi właściwie opierały się nie o scenę a o materiał,którym podscenie było okryte. Niesamowicie musiałam walczyć ze sobą, aby tam nie zajrzeć.
Zaczynamy!
<Rozbłyskają reflektory, a ja czuję... ciepło. Jest mi dobrze>

Spektakl rozpoczyna Andrzej Poniedzielski, którego mam okazję zobaczyć po raz pierwszy na scenie w roli kogoś innego, niż siebie. Chociaż... w swoich wypowiedziach zawarł fragmenty swoich tekstów, więc trochę sobą pozostał. 
Na scenie pojawiają się co róż kolejni aktorzy. M.in. Wiktor Zborowski, którego od lat na scenie nie widziałam. Tu Liszowska, tam Bohosiewicz. I nagle, w drzwiach staje... Jamie Oliver we własnej osobie. Noł łej, mówi poprawną polszczyzną, z resztą, on jest kucharzem, nie aktorem! Zawsze w takich chwilach żałuję, że nie przeczytałam jednak programu. Tak więc wchodzi Jamie Olivier z przecudownym zacieszem na ustach, który towarzyszy mu prawie do końca. Jest on moim numerem jeden jeśli chodzi o bohaterów! Jego oczy, szukające jednak gdzieś intelektu i większego zrozumienia całej zagmatwanej sytuacji i szczery zaciesz na twarzy przy każdej sytuacji był niesamowity. Jarał się każdym wydarzeniem- a kiedy został odnaleziony pamiętnik Normana, słuchał go z takim zapałem, jak najlepszego scenariusza filmu dla dorosłych. Scenografia, początkowo biedna zostaje całkowicie odsłonięta a naszym oczom ukazuje się piękny (plastikowy) ogród. 

Oczywiście na samym spotkaniu wszystkich postaci spektakl się nie kończy. Naszego Poniedzielskiego spotykamy, w trakcie pisania sztuki. Pisanie, to za wiele powiedziane, generalnie coś napisze i wyrzuca kartki- taki urok pisania na maszynie. Później pojawiają się wcześniej wspomniane postaci, które z nudów dość mocno komplikują sobie życie. Coś, co uwielbiam, to nawiązanie do faktycznego miejsca gdzie się znajdowaliśmy. Np. w obliczu zagrożenia jedna z par stwierdziła, że ma bilety na "Mamma Mia" i muszą iść. No ja to bym już wolała umrzeć, ale co kto lubi. Wspaniałą sceną było odtworzenie dotychczasowej akcji na szybszych obrotach- ta ich dykcja!!! Mamy nagłe odwrócenie nastrojów naszych bohaterów, i ci, co emanowali smutkiem są teraz wręcz w euforii, jednak czarne chmury zawisły nad parą, której spór początkowo nie dotyczył. Następuje przepiękna scena, która w mojej pamięci zostanie na bardzo długo- Jamie Olivier nagle gaśnie. Nie ma już tych obłąkanych oczu. Nie ma uśmiechu na twarzy. Jest za to smutek i przerażenie. Staje się nieszczęśliwym bohaterem niezauważanym przez (prawie) nikogo.Przepiękny, choć smutny widok. 

Nie zapominajmy również o songach śpiewanych przez Joannę Liszowską- wspaniale napisana postać, która piosenkę znajdzie na każdy temat! Bardzo mi się podobał moment, kiedy wszyscy dołączyli się na koniec do śpiewania. Wiktor Zborowski ze swoim tembrem głosu mikroportu nie potrzebował.

Czasem niestety faktycznie odczuwałam gorszość mojego miejsca- nie które sceny (szczególnie te rozmowy przy stole) były dla mnie jedynie wersją audio. Ale... Czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie- jestem w teatrze w Warszawie, i to mnie cieszyło najbardziej. Poza tym warto poznać aktora z każdej strony. Będę iść ulicą, spojrzę na plecy- i już wiem,to Marcin Perchuć.