niedziela, 11 grudnia 2016

COHEN- NOHAVICA- Studio Buffo (gościnny)

Dosłownie parę dni temu przyjaciółka wspomniała mi, że spektakl Cohen-Nohavica będzie w Gdańsku. Nie tym razem, pomyślałam. Czas zacząć przesiewać sztuki na które chodzę , i kiedy to możliwe, wybierać tytuły na które mam ochotę się wybrać. Przesłuchałam w domu ponownie płytę z utworami zarejestrowanymi na spektaklu i zaczęłam się wahać, bo może, kiedy to oprawią w ładną historię i przemieszają bardów będzie to miało większy sens? Może w ten sposób uda mi się polubić pieśni Cohena? Przymknęłam więc oczy na to, że to spektakl przyjezdny (a zawsze wypadają gorzej), że jego siedzibą jest Studio Buffo, które od lat leci na renomie "Metra". Udało mi się też nie baczyć na obecność Mariana Opanii- i tym oto sposobem znalazłam się ponownie na sali Filharmonii Bałtyckiej na gościnnym spektaklu.

Przywitał nas ze sceny w/w Marian Opania. No nie lubię go a sytuację "między nami" częściowo tłumaczy fragment książki "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie wrogów"*. I nie chodzi tu o zdarzenie, ale o niesmak, który po naszym spotkaniu pozostał do dziś. Więc wychodzi pomysłodawca na scenę- wita go burza oklasków. Ja za to, już bardzo sceptycznie nastawiona, myślę sobie, że wystarczy znane nazwisko i naród szaleje, no cóż... Opania opowiadał po trochu dlaczego taki spektakl powstał, że najpierw miał być poświęcony tylko jednemu wykonawcy, jednak póżniej dorzucił drugiego bo nie mógł się zdecydować, który lepszy. I w tym momencie czułam, że będzie słabo- bo jeśli to nie był zamysł od samego początku, to znaczy, że mamy do czynienia z produktem 2w1 czyli "wszystko i nic". Opania zaznaczył, że on się Jaromirem zachwycił 10 lat temu, że my pewnie go nie znamy, ale on zna i nam mówi, że jest wspaniały. Na publiczności słychać było spore poruszenie, ponieważ może 15 lat temu trzeba było jechać do Czech po jego płyty, ale od czasu, kiedy Radiowa Trójka puściła "Minulost" Polska zwariowała na jego punkcie- płyty są powszechnie dostępne, a w radio możemy usłyszeć nie jedną jego piosenkę. 
Na scenę wszedł Janusz Stokłosa, który akompaniował na żywo aktorom. Przedstawienie czas zacząć!

A rozpoczynamy od pościelówy, a ja przecieram oczy ze zdumienia, że serio zaczynają od Hallelujah! Wykonanie wspaniałe Moniki Węgiel i Marcina Januszkiewicza, ale na miłość Boską ta piosenka nie wprowadza nas w koncert! Całą gra wstępna została pominięta? Może chociaż maleńka uwertura?! Miałam wrażenie, jakbym po prostu dołączyła do wydarzenia w trakcie jego trwania, bo po prostu utwór był wybrany losowo. 
Kolejna piosenka, też Cohen. Następna również. Czyli mamy do czynienia z "odtworzeniem płyty" na żywo. Oj słabo, słabo, bo Cohen jest trochę jak Raz, Dwa, Trzy- jednym utworem pozachwycać się można- na koncercie nie rozróżnia się utworów, bo brzmią podobnie. Jedyny pozytyw, że po przerwie będzie czas na piosenki Nohavicy, więc musi być ciekawiej. Póki co trwamy w Cohenie i szału ni ma. Zauważam, że chyba z racji obsad wymiennych, zdarza się tak, że aktor śpiewa dwie piosenki pod rząd i wygląda to bardzo nieprofesjonalnie i niedopracowanie. I tylko śpiewa, więc ze spektaklem to nie ma nic wspólnego. Po 6-tej piosence Cohena ni z gruchy ni z pietruchy pojawia się piosenka Nohavicy. I to idealnie nie pasująca do poprzednich utworów. Liryczność i smęty Kanadyjczyka zabił totalnie Bartek Nowosielski w rubasznym utworze "Kdyz mnie brali za vojaka". WHYYYY?! Komuś nagle się przypomniało, że miało być dwóch pieśniarzy i o jednym zapomnieli? Wzieli pierwszy lepszy utwór który był i trafiło na ten? No bez jaj! Ja rozumiem sinusoidy- raz smutno, raz wesoło, raz solo, raz grupowo lub w duecie. Ale takiego burdelu to ja dawno nie widziałam.
Samo wykonanie było w porządku- oczywiście tłumaczenie boli, niestety ciężko przetłumaczyć to tak, żeby brzmiało dobrze. Nie mniej jednak było poprawnie, lecz zupełnie inne niż w wykonaniu Krzysztofa Dracza na płycie... Nowosielski śpiewał trochę niezdarnie, nieczysto, jak jakaś popierdółka i w momencie zdrady był po prostu małym(140kilogramowym) smutnym, misiem. Dracz zaś jest w tym utworze od razu wojskowym- bardziej sylabizuje wyrazy, a kiedy Miła idzie "zwiedzać" kwaterę oficera- jest wściekły. Jakie by to wykonanie było- ważne, że wyszliśmy z tej zadumy! I okazuje się, że teraz zostajemy przy czeskiej poezji śpiewanej. 
Kolejnym utworem było "Zitra rano v pet"- moja ukochana pieśń Nohavicy, do której mam słabość w każdym wykonaniu i tłumaczeniu (choć to najlepszym nie jest). Również jest inne wykonanie niż na krążku, różnica jest tu o tyle dla mnie nie zrozumiała- ze aktorka "płytowa" była w mojej obsadzie. Na scenie zaśpiewał ją Marcin Januszkiewicz, nic dodać, nic ująć- bardzo się cieszyłam, że to on ją wykonał, bo nie mógł tego zepsuć. Delikatnie wyśpiewywał każdy wers, bez dodatkowych emocji, w krtani tłumił wzruszenie a tuż przed rozstrzelaniem nawet z tej śmierci troszkę drwił. Wykonanie wspaniałe, gdyby zostać przy innym tłumaczeniu- byłby to mój numer jeden- przebijając oryginał!
"Kochanie pachniesz deszczem"- znów Nohavica, więc wychodzi na to, że faktycznie zmieniliśmy teraz barda. Tutaj zdecydowanie plus dla Opanii za dobór repertuaru- bo faktycznie nie wybierał w tym wypadku wyłącznie szlagierów, a ten utwór jest tego dowodem. Chociażby dlatego, że autorem tego utworu jest Black Sabbath a Nohavica tekst wyłącznie przełożył.
Chyba najmocniejszym punktem spektaklu był kolejny utwór "Dance Macabre". Słuchanie czeskiej wersji przyprawia mnie o dreszcze. Tutaj, dorzucone byłe jeszcze króciutkie posklejane filmiki największych światowych katastrof. Uważam, że fragmenty były jednak zbyt brutalne, bo o ile z widokiem ataku na WTC czy w Hiroszimie zdążyliśmy się "oswoić" to jednak rząd klękających jeńców, którzy otrzymują strzał w tył głowy i krew się leje przez czoło- powodowało, że w połączeniu z tą przeszywającą muzyką prawie nie straciłam przytomności z nadmiaru emocji. (Poza tym na sali naliczyłam z dziesięcioro dzieci, a  przy zakupie biletów nie było informacji o ograniczeniu wiekowym). Piosenka tragicznie piękna, przepełniona miłością i śmiercią, nic dodać nic ująć. A "Na czole trzecie oko, to zwyczajny pusty dół" w końcu nabrało znaczenia. 
Akt pierwszy zakończyła kolejna pieśń Cohena. Marian Opania przedstawił aktorów, muzyka i siebie- a publiczność sięgnęła po telefony, aby sprawdzić ile czasu minęło- bo faktycznie, z ruchu scenicznego jednoznacznie wynikało, że to już koniec. Okazało się, że jednak nie- i całe szczęście,bo wciąż nie było mojego ulubionego utworu z płyty.

Wędrowni Kuglarze, bo o nich mowa są typową piosenką otwierającą spektakl. Są wszyscy aktorzy, piosenka jest narastająca, więc po kolei angażuje kolejnego aktora. BYŁAM PEWNA, że ona rozpocznie część drugą. Tak się nie stało- rozpoczęto akt Kometą w wykonaniu Piotra Machalicy. Piosenka na miarę Hallelujah- ładna, ale dlaczego na start?!
 Kolejny utwór był z repertuaru Cohena- chyba dotarło, że czasem trzeba pomieszać te utwory. I od razu lepiej się słuchało!
"Zbloudilý korab" utwór pozornie o łodzi, który opowiada o tym, że człowiek błądzi. Zarówno Nohavica jak i Opania mieli w swoim życiu epizod alkoholowy, więc dlatego właśnie on wykonał naszą polską wersję. Niestety, nie wystarczy tylko mówić o tym, że był problem, że sobie poradziłem, i jakkolwiek wykonam piosenkę będzie super, bo za tę przeszłość mi się po prostu należy. Tak to nie działa, i ten utwór nie zadziałał. 
Przechodząc przez "Ty pytasz mnie" dochodzimy do "Futbolu". W Bartku mogliśmy odnaleźć prawdziwego kibica rodem z Ostravy- wykonanie genialne, na krzesłach istne szaleństwo! Energia prawie, jak przy czeskich realizacjach i mało brakowało, a byłby potrzebny replay.
Kolejną piosenką, której nie mogło zabraknąć było Sarajevo. Śpiewał Duet Węgiel&Januszkiewicz, czego chcieć więcej? Czułam tę radość ze zbliżającego się ślubu, mimo wszelkich nieszczęść, które musieli zostawić za sobą. Widziałam ten tamaryszkowy wianek płynący potokiem, biały dom zbudowany na miłości, która przetrwać ma wieki. Wspaniałe wykonanie, a przekonanie mnie do tego nie jest proste, ponieważ za tym utworem nie bardzo przepadam. 

Bisowali piosenką Samuraj. Dobór utworu- super! Ale zapowiedź już mniej. Wiem, że pewnie moje czepialstwo częściowo wynika z tego, że Opanii nie lubię, jednak są rzeczy, które po prostu powinny zostać tajemnicą służbową i nie powinny być opowiadane jako "anegdotki". Tutaj powiedział, że jeden z aktorów poprosił go, żeby to on wykonał ten utwór- Opania sią nie zgodził, bo wykona go lepiej. Czy tak było rzeczywiście- nie wiem, ale pewne jest, że młoda kadra bardziej się tą piosenka bawiła niż główny wykonawca. Zaznaczył również, że póki co wciąż aktor musi się do niego zwracać na Pan, bo nie zasłużył na przejście na "Ty". Można pomyśleć, że nie zrozumiałam po prostu żartu czy ironii, ale ton wypowiedzi jednoznacznie na to nie wskazywał. Z resztą, nie raz on sam wspominał w trakcie spektaklu, że piosenki najlepsze przydzielał sobie. Że to on szukał tłumaczy tekstów, bo inne tłumaczenia są beznadziejne. Że dał zlecenie na tłumaczenie Arturowi Andrusowi, ale on przetłumaczył nie tak jak chciał, wręcz słabo, więc przetłumaczył samodzielnie. Wiem, że tak wygląda zaplecze pracy nad sztuką, ale nie można obrażać pracy innych na scenie. Po prostu.

Spektakl dobiegł końca, Kuglarzy brak.

Wracając jednak, i zatrzymując się na chwilę przy wykonawcach piosenek trzeba z radością stwierdzić, że młodzi dają radę. Tak, dokładnie ci, którzy przeciętnemu widzowi są nieznani. Ci, co nie mają nazwiska i burzliwej kariery za sobą, ale mają to, czego "starym wyjadaczom" brakowało: pokory i miłości do tego co robią. 
Marcin Januszkiewicz parę lat temu, przy okazji spektaklu na bazie utworów Szpilmana, skradł moje serce- dziś przypomniał dlaczego tak się wtedy stało, a ja mam nadzieję, ze kiedyś stanie na scenie Muzycznego w roli głównej. Śpiewa całym sobą, widać to nawet na koniuszkach palców. Wychodzi na scenę i jest w transie. A jego oczy? Nigdy nie widziałam, żeby komuś się tak oczy błyszczały.  
Monika Węgiel pięknie brzmi w dolnych rejestrach, co szczególnie jest istotne przy utworach Cohena. Potrafi też subtelnie wyciągnąć wysokie dźwięki, a do tego z każdym rokiem wygląda coraz piękniej!
Bartek Nowosielski- pierwszy akt zastanawiałam się skąd go znam! Męczyło mnie to okrutnie, ale ze względu na burzliwe dyskusje w przerwie nie zdążyłam "wygooglować" w jakich sztukach grał
Piotr Machalica- Jak dla mnie, był tam wyłącznie dla nazwiska umieszczanego na plakatach, w celu zdobycia większej publiczności i podwyższenia cen biletów.

Nie był to spektakl. Nie była to nawet namiastka widowiska. Ot, przetłumaczone po raz kolejny pieśni znanych bardów w nowym wykonaniu. I szczerze nie wiem, czy powodem sięgnięcia po taki właśnie temat była miłość do owych twórców, czy wyłącznie łatwy spektakl? Bo kto nie słyszał utworu Cohena? Ludzie na to nazwisko pójdą z ciekawości i chęci prestiżu przed znajomymi. Tak tak... Po obejrzeniu całości stwierdzam, że nie o misję teatru tu chodziło, lecz o pewne pieniądze. A takie rzeczy się po prostu czuje.

Wstyd, hańba i takie tam...Za całe 120 zł.

*"Kiedy byłem jeszcze młody i ze wszystkich sił próbowałem wywrzeć na ludziach wrażenie, napisałem głupi list do Richarda Hardinga Davisa, wówczas znaczącej postaci w literackim krajobrazie Ameryki. Przygotowywałem artykuł o pisarzach i chciałem, aby Davis opowiedział mi o swoich metodach pracy. Kilka tygodni wcześniej otrzymałem od kogoś innego list z dopiskiem na dole: „Nie czytałem po podyktowaniu.” Zrobiło to na mnie wrażenie. Pomyślałem, że autor listu musi być niezwykle zajętym i bardzo ważnym człowiekiem. Ja sam nie byłem ani trochę zajęty, ale chcąc zrobić dobre wrażenie na Richardzie Hardingu Davisie, zakończyłem swój list takim samym dopiskiem: „Nie czytałem po podyktowaniu.” Nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na mój list. Zwrócił mi go po prostu z następującym dopiskiem na dole: „Pańskie złe maniery przewyższają jedynie pańskie złe maniery.” To prawda, strzeliłem okropną gafę i z pewnością zasłużyłem sobie na to upomnienie. Jednak, co ludzkie, poczułem się obrażony. Dotknęło mnie to tak bardzo, że kiedy w dziesięć lat później przeczytałem o śmierci Richarda Hardinga Davisa jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy, to – wstyd się przyznać – wspomnienie rany, którą mi zadał. Nawet zupełnie pewni, że mamy rację, jeśli zechcemy obrazić kogoś tak, że będzie o tym pamiętał przez dziesiątki lat i nie wybaczy nam do śmierci – po prostu zafundujmy mu odrobinę jadowitej krytyki." 

Napis- Centrum Kultury w Gdyni (10/10/2016 o-teatr.pl)

Centrum Kultury w Gdyni jest miejscem, gdzie za niewielkie pieniądze możemy obejrzeć sztukę na największym poziomie. Bardzo się cieszę, że już tyle lat istnieją i się rozwijają. Dają szansę i młodym i doświadczonym aktorom na rozwijanie się w kolejnych rolach, a nam możliwość obejrzenia przedstawień na które nie ma miejsca w miejskich teatrach. Od lat współpracują z artystami czynnie działającymi w teatrze Muzycznym- więc cokolwiek wystawiają, idę!
Tym razem było troszkę inaczej, ze spektaklem było mi wciąż nie po drodze. Jednak przyjaciółka puściła mi wersję zrealizowaną przez teatr TV, po której obie zgodnie stwierdziłyśmy, że trzeba zobaczyć naszą realizację.
Wiecie jak to jest- znacie już jakąś wersję, więc zwykle się do niej przyrównuje. Przyrównuje, więc nie ma opcji, żeby to drugie, nowsze było lepsze. Tutaj właściwie chciałam wyłącznie porównać obie wersje, ale patrząc na obsadę Teatru TV nawet nie myślałam (mimo, że aktorów Gdyńskich uwielbiam!), że nowa wersja może mi się aż tak spodobać.
Co ciekawe, w obydwu przypadkach tłumaczeniem zajmowała się Barbara Grzegorzewska, więc można było spodziewać się po prostu tego samego tekstu. Właściwie przy pierwszej przejażdżce windą w epilogu spektaklu, osoby zaznajomione z głównym tematem rozmowy w spektaklu zauważyły zmianę. Poza samym tłumaczeniem bardzo podobała mi się lekka dekonstrukcja fabuły i poskładanie jej na nowo. Oczywiście mówimy tutaj o drobnych zmianach, jednak wspaniale one wpłynęły na dynamikę całego spektaklu. Zdecydowanie mieliśmy tu do czynienia z tragi farsą. Ponieważ pod tym rubasznym śmiechem kryła się gorycz prawdy. A to czasem boli.
Aktorzy- każdy jeden bez zarzutu. Świetnie dobrani w dwie dopełniające się połówki. Może czasem Magdalena Smuk troszkę za mocno się miotała na scenie- ale to chyba wyłącznie moje skojarzenie z Krystyną Jandą, za którą na scenie niezbyt przepadam. Andrzej śledź i Ewa Gerlińska- klasa sama w sobie! Ten ich tembr głosu…
Kolejny już raz okazało się, że nie chodzi tu o wielką scenografię, wspaniałą muzykę, czy mistrzowskie wręcz nazwiska. Nic dodać, nic ująć- brawo!

Jedyne, czego mogę się przyczepić to filmiki. Dlaczego, dlaczego, dlaczego…kiedy ktoś wysiada z windy, pierwsze co robi idzie schodami dalej?

Notre Dame de Paris- OBSADA- Teatr Muzyczny w Gdyni (29/09/2016 o-teatr.pl)

ESMERALDA: przede wszystkim warto zwrócić uwagę na wiek „naszej” Esmeraldy. jakieś 15 lat różnicy na naszą korzyść. Słowa o jej dziewictwie nabierają wreszcie sensu. Jednak Esmeralda nie jest moją ulubioną postacią, i chyba nie zostanie.

Ewa Kłosowicz– Rola zagrana poprawnie, ale bez rewelacji. Czasem miałam wrażenie, ze jednak debiut aktorkę przerasta, nie potrafi odnaleźć się na scenie i po prostu po niej. (14/09/2016),

No nie. Nie widzę tu większych szans na poprawę i mam nadzieję, że prędko na tę panią nie trafię. Przykro mi, jednak bardzo słabo jej to wszystko wychodziło. W scenie, gdzie Phoebus siedzi z nią na łóżku i właściwie śpiewa, że już chce ją zaliczyć- miała minę przerażoną i bliską rozpaczy. Ok- pomyślałam, że widocznie czegoś wcześniej nie zrozumiałam i ona, niczym Fantine, nie chciała mu się oddać, więc zaciska zęby, żeby jakoś to przetrwać. Jednak kiedy otworzyła usta i zaczęła śpiewać, jak bardzo go kocha i chce się z nim przespać zaniemówiłam- już takiej dwubiegunowości na scenie nie widziałam dawno! To jeden z przykładów, niestety. (28/09/2016)

Maja Gadzińska– zdecydowanie póki co numer jeden! Zarówno wokalnie, jak u aktorsko genialna. Mimo niewielkiego czasu od premiery potrafi bawić się rolą, co nie często się zdarza. Nic dodać, nic ująć! chodzi. Wokalnie radziła sobie bez zarzutów. (16/09/2016)

QUASIMODO: niewątpliwie najtrudniejsza do odegrania postać. Dlaczego? Bo trzeba zmierzyć się z legendą. Łatwo nie było…

Janusz Kruciński– Aż dziwnie zobaczyć Go na naszej scenie. Bardzo się cieszę, że to własnie on będzie mógł w swoje CV wpisać główną rolę tego spektaklu, choć niestety do oryginału mu daleko. Brakowało przede wszystkim tak charakterystycznej chrypki i trochę brudnego głosu. Choć wychodząc, w głowie wciąż mam rozrywająca pierś pieśń  „Tańcz ma Esmeraldo”- przypomniały mi się czasy francuskiej barykady, a przede wszystkim to, jak potrafi być delikatny w gestach i śpiewie.(14/09/2016)

Michał Grobelny– Aktor początkowo mi nie znany, więc korzystając z narzędzi XXI w. wiem, że z aktorstwem miał nie wiele wspólnego. Znany z programów TV, których raczej nie za wiele oglądam. Więc sporym zaskoczeniem, był jego występ, który był po prostu genialny. Nie da się inaczej tego opisać. Był wspaniale zły i brutalny, później porażał skromnością, a dobroć w kierunku Esmeraldy wręcz wylewała się z jego serca. Każde jego wyjście było wspaniale dopracowane.(16/09/2016)

Chłopak był faworytem już po moich ostatnich odwiedzinach, ale widać jeszcze większe postępy przy pracy nad rolą. W końcu był głównym bohaterem na scenie.(28/09/2016)

GRINGORIE: trubadur, który wprowadza nas w czas katedr. Opowiada, wtrąca się, rozmawia i scala opowieść.

Maciej Podgórzak– ojej.. ciężka sprawa, totalnie mi się nie spodobał. Niestety- piosenka wprowadzająca w spektakl była tak fatalnie zaśpiewana, że zastanawiałam się, czy ja chcę wchodzić w tę historię! Ale już naprawdę źle było przy „Lune”. Bałam się, po prostu się bałam, czy on zaśpiewa do końca. Już tak się męczył, tak bardzo krzyczał, że naprawdę miałam ochotę ukrócić jego cierpienia. Po prostu nie. (14/09/2016) (16/09/2016)

Jan Traczyk – tragedia! Może nie wokalnie, bo tu był lepszy, ale wizualnie- no błagam! Wyglądał jak nastolatek, z bardzo źle dobraną peruką. W scenie w burdelu wyglądał wręcz jak dziecko, które po raz pierwszy za kanapą znalazło gazetkę ojca /choć w tych czasach chyba nieodpowiednią stronę www/.� Nie wyglądał nawet na trubadura, czy poetę, który widział już wszystko. Wiem, że w oryginalnej wersji tę postać odgrywa osoba młoda- ale bez przesaaaaady.  (28/09/2016)

FROLLO: Nie znam się totalnie na muzyce, tonacjach i tak dalej- jednak ta postać w którejkolwiek obsadzie jest po prostu dobrze zagrana.

Artur Guza (14/09/2016), (28/09/2016) – GE-NIAL-NY! Ta myśl hulała mi po głowie przez wiele wiele godzin po spektaklu. Aktor jak dotąd niedoceniany. Czasem coś skomponował, czasem zaśpiewał solo w koncercie sylwestrywym- jednak zawsze był gdzieś tam skrywany. I nagle wypłynął, na suchego przestwór oceanu- i dał popis. Jego głębia głosu, opanowane, wyważone gesty, przenikający wzrok- majstersztyk! (16/09/2016)

Piotr Płuska– myślę, że wystąpienie Artura Guzy było dla mnie tak szokująco dobre, że jemu nie udało się go przebić ani dorównać- nie mniej jednak, nie znaczy to, że było źle. Z męskich ról uważam, że jest w ścisłej czołówce

PHOEBUS: rola dla mnie nijaka- zarówno w polskiej, jak i w oryginalnej wersji. Nigdy nie rozumiałam decyzji Fleur i Esmeraldy.

Przemysław Zubowicz- śpiewał poprawnie, aktorsko też niezły. Po prostu nie jest to ciekawa postać, a z tym nie wiele mógł zrobić.(14/09/2016), (16/09/2016)

Maciej Podgórzak– zdecydowanie jest moim numerem jeden jeśli chodzi o aktorów grających Febusa. W piosence „Dręczy mnie” był wprost genialny i tak jak wcześniej była ona dla mnie bardzo monotonna i nudna- tutaj zdecydowanie odżyła. Choć jak wchodził w tej rozpiętej koszuli z włosami zaczesanymi do tyłu to wyglądał jak Danny Zuko Grease) (28/09/2016)

� CLOPIN:

Krzysztof Wojciechowski– gdy zobaczyłam jego nazwisko przy ogłoszeniu obsady- wiedziałam, ze sobie poradzi. Nie myliłam się, był wspaniały! To ADHD na scenie, to piękne zawodzenie wokalne, zabijanie wzrokiem. Majstersztyk!(14/09/2016) (16/09/2016)

Łukasz Zagrobelny (28/09/2016)- zupełnie inny- ale równie dobrze zagrany. Postać nie jest aż tak szalona i opętana, ale za to jest wspaniałym przywódcą, a którym każdy by poszedł! Ciężko było nie kojarzyć go  z Enjorlasem z Les Mizów-a w momencie, kiedy rękę zaciśniętą w pięść kierował w górę słyszałam w głowie „jeszcze dzień i będzie szturm- wolność jest na barykadach!”. Wokalnie petarda! Śpiewa łagodniej niż Wojciechowski, ale w tym wypadku nie jest to niedogodnością.

FLEUR DE LYS– wredne babsko. Co ten Phoebus w niej widział- nie wiem.

Weronika Walendziak– wielkie zaskoczenie. Pierwszy raz na scenie, bez wykształcenia aktorskiego- radziła sobie wspaniale! Przykre to, że czasem biła na głowy koleżanki- aktorki.(14/09/2016), (16/09/2016)

 Kaja Mianowana(28/09/2016)- przede wszystkim zupełnie inna interpretacja postaci. Kaja, jak dla mnie była taka zimną suką, która z premedytacją rozkochała Phoebusa, a później trzymała w garści i podjudzała. Scena, gdzie on śpiewa, że chciałby zajrzeć pod jej sukienkę, jest najlepszym tego przykładem- siada z premedytacją na nim okrakiem i śpiewa, że w sumie może ją już dziś mieć, jeśli tylko rozkaże powiesić Esmeraldę. I wskażcie mi faceta, który błąkając się od paru dni myśli tylko o jednym- nie zgodzi się zrobić wszystkiego, żeby tylko ***. Więc biedak poleciał, a blond Barbie wygrała. Kaja okropnie wyglądała w peruce.

Piękne tło całego spektaklu tworzyli tancerze oraz akrobaci. Często wykonywali triki bez zabezpieczeń na wysokościach- ale byli na tyle plastycznie umieszczeni w scenie, że przy „wizycie” głównych bohaterów byli dla nich wyłącznie tłem. Scena z dzwonami zapierała  dech w piersiach- zwłaszcza w momencie, kiedy odpinali zabezpieczenie i dyndali bez niego.

Notre Dame de Paris-SPEKTAKL-Teatr Muzyczny Gdynia (27/09/2016 o-teatr.pl)

Tam gdzie jest cudów blask!


Notre Dame de Paris… Który teatr nie chciałby tego wystawić? Prawdę powiedziawszy nie sądziłam, że po aferze z „nadużyciem” praw licencji będzie nam jeszcze dane zobaczyć ten spektakl gdziekolwiek na Polskiej scenie i to w formie regularnie granego spektaklu. Oglądając sam spektakl, ale również wszelkie materiały promocyjne wiemy jedno- warunkiem koniecznym do jego wystawienia było zakupienie pełnej licencji. Tak więc mamy identyczną choreografię, scenografię prosto z Paryża, stroje zbliżone do pierwowzorów a naszą obsadę wybierali twórcy całego widowiska.Castingi było ponoć długie i męczące, terminy ulegały zmianom, a francuscy twórcy mieli problem z wybraniem tych „naj”. Czy one były faktycznie konieczne- niestety mam wątpliwości.

Fakt, że z odtwarzaniem spektakli „identiko” mamy nie wiele wspólnego, nie ułatwiał pracy nad spektaklem. Może nie wszyscy wiedzą, ale szczycąca się prawami „non replica prodakszyn” ROMA, nie jest jedynym teatrem, który takie właśnie prawa do swojego spektaklu otrzymuje. Przeważnie teatr jest zobligowany do tworzenia całego spektaklu na nowo trzymając go w pewnych ramach. Więc być może z tego powodu też ciężko oglądało się przedstawienie, które było… marną kopią oryginału.Języka francuskiego nie znam w ogóle. Wiem jedynie, w jak śpiewne fragmenty układał się w songach ze spektaklu i jak wiele emocji nimi potrafił przenieść. Niestety, usłyszenie tej wersji przetłumaczonej trochę to wszystko burzy. I oczywiście wiem jak funkcjonuje teatr, mam świadomość, że po francusku śpiewać nie będą. Ale: tu brzmiało trochę jak marny dubbing. Widzimy obraz ten sam, te same stroje, ta sama choreografia- z daleka nawet aktorzy podobni. I nagle słyszymy inny dźwięk, niż zwykle. Tak więc to, co zwykle rozpraszało tego typu dyskomfort przy usłyszeniu polskiej wersji spektaklu, musiało zostać w nienaruszonym stanie- a to, było dla mnie początkowo ogromną przeszkodą.

Zastanawia mnie czasem, jak wygląda proces tłumaczenia spektaklu i co autor miał na myśli pisząc „oczy piękne jak granatu dno”? Czasem poziom poezji w nim mnie przerasta. Tak czy inaczej z każdym spektaklem jest już lepiej- zapominam o poprzednich znanych mi wersjach i już na naszym się nie muszę tak skupiać, co pozwala bardziej się cieszyć sztuką.

Widać, jak wiele fotomontaż francuskiej wersji zapełniał pustek na scenie, ponieważ było sporo momentów, kiedy była ona zwyczajnie opuszczona. Stoi aktor przy lewej kieszeni, drugi przy prawej- a po środku wyświetlona rozeta. I całą piosenkę stoją. Serio?! Wypuściliśmy coś takiego na scenę? Już spektakl Józefowicza był bardziej przemyślany.

Szkoda, że spektakl był wykupiony z pełnymi licencjami, co pewnie było warunkiem koniecznym, aby w ogóle móc wystawić tę sztukę. Ale uważam, że scenografię spokojnie moglibyśmy urozmaicić. I nie chodzi o to, że ta jest zła, nie trafiona. Ale bardzo dobrze jest móc porównać różne wersje tego samego spektaklu. Choć obawiam się, że pozwolenia na to nie dostaliśmy ze względu na obawy, że będziemy mieli po prostu lepiej.

Niestety, niektóre piosenki były i są monotematyczne. Ile można śpiewać, że on jest taki piękny, i że obie go kochają. Z jednej strony scena rozciągnięta niczym w operze, żeby ludzie załapali akcję, a innej, ważniejsze rzeczy są często powiedziane raz, gdzieś mimochodem- i jak tego się nie wyłapie, można pogubić się w akcji.

Jednak brak akcji na scenie pozwalał przyjrzeć się temu, na co pozornie nie zwraca się uwagi, a właściwie scenografia i kostiumy bez tego obyć się nie mogą- oczywiście chodzi mi o światło. Pięknie zgrane z muzyką, czasem posiadające swój własny układ. Fajnie, że rozeta, która jest wyświetlana na środku nie jest tworzona poprzez jeden refletkor- dzięki temu każdy z jej „płatków” może się oddzielać i tworzyć cuda na scenie. Czasem jednak, i to na wszystkich spektaklach, światło drży. To są chyba te reflektory sterowane ręcznie i stąd ten brak stabilizacji- cóż, jesteśmy w teatrze, więc nie wszystko zawsze wychodzi perfekcyjnie.

Bardzo też podobała mi się gra kolorów, w szczególności w końcowych scenach. Czerwień i biel przeplatały się, symbolicznie wskazując dobro i zło. Najciekawszym momentem było zdecydowanie światło rzucane na księdza w trakcie piosenki „Księdzem być”- piosenka wykonana przy białym oświetleniu, które na koniec zostało przeplecione czerwonymi smugami, symbolicznie oddając jego jasną i ciemną stronę czynów.

Trochę przeszkadza mi brak pomyślunku przy tworzeniu spektaklu. Bo niby po co Esmeralda ma tak ogromną klatkę? 3 piętra- jak dla księżniczki! Problem w tym, że wszystko dzieje się na parterze, a dwa wyższe tylko „wyglądają”. Po co tak? Ale numerem jeden jest przekazanie gwizdka przez Quasimodo do rąk Esmeraldy, aby mogła zawiadomić go, gdy będzie w niebezpieczeństwie. Wychodzi na to, że zabrakło jej oddechu aby zagwizdać, bo poza tą sceną gwizdek się już nie pojawił. I gdzie zasada, że jeśli na scenie jest broń, to ona wystrzeli?

Dodatkowo zawsze mam obawy, kiedy w płóciennej torbie/worku na takich cieniutkich ramiączkach wieszają poetę/ Nie wiem z czego to jest uszyte, ale mam nadzieję, że to któregoś razu nie zerwie się.

Coś, co z pewnością mi przeszkadzało to brak prawdziwej gdyńskiej obsady. Jak się okazało, pożyczone osoby i tak nie do końca radziły sobie w swoich rolach. Być może też występ na tak wielkiej scenie (właściwie największej w Polsce) przed tak ogromną publicznością był największym wyzwaniem z jakim się spotkali i jednak trema nie pozwoliła im do końca rozwinąć skrzydeł. Jak wiadomo, obsadę wybierał reżyser pierwowzoru. Castingi były mordercze, długie, i często bezskuteczne. I tak oto w końcu wyłonili garstkę aktorów, bo umówmy się, obsadowo ten spektakl jest malutki. Dziwnie ogląda się na naszej scenie zapożyczonych aktorów. Z takich zagrywek póki co słynęła ROMA, a teraz my idziemy tym tropem? Nie najlepiej to wróży. Całe szczęście we wrześniu wkroczy Wojciech Kościelniak i ponownie zobaczymy prawdziwy teatr Muzyczny na deskach.

Jako, że w spektaklu, wyjątkowo, bierze udział masa aktorów „zapożyczonych”- część nazwisk nie mówi mi nic. Bardzo szkoda, że teatr nie postarał się o opisy danych aktorów na stronie. Zakup programu również okazał się utrudniony, ponieważ były one sprzedawane wyłącznie na dole przy wejściu. Wygląda to tak- pani bileterka sprawdza bilety tłumom gości. Mamy dwa, lub trzy wejścia, na wpuszczenie ponad 1000 widzów. Więc nie bardzo chce człowiek przeszkadzać, kupować pomiędzy biletami ten program, bądź, nie daj Boże, wstrzymać kolejkę stworzoną z napierającego już tłumu. Liczyłam na taki zakup w przerwie- ale na górnym foyer pań z programami brak. Gdzie ten mały stoliczek? Gdzie stały punkt zakupu programów? Powstała piękna gablotka prezentująca wszystkie dostępne gadżety ze spektakli- ale nawet w niej, informacji o miejscu zakupu brak.

Ale chyba najpiękniejszą rzeczą, którą dostrzegłam w dzisiejszym spektaklu (28/09/2016) był dyr. Igor Michalski. Naprawdę przyjemnie było na niego spoglądać jak obserwuje akcję na scenie i oklaskuje swoich aktorów. Na bisie nawet pośpiewał! Fajnie, w końcu widzę, że jest częścią tego teatru, co oznacza jedynie, że dźwigamy się po burzliwych zmianach.

Tak więc zawitam pod koniec sezonu i zobaczę jak tak wyglądają sprawy na froncie.Przy okazji kolejnych odwiedzin tego spektaklu, trafiłam na dzieci wśród publiczności. Nie można jeszcze nazwać ich nawet wczesną młodzieżą. Bardzo zastanawiało mnie, jak one odbierają tę sztukę. I czy aby na pewno nauczyciel dobrze zrobił, zabierając taką młodocianą gromadkę na ten spektakl? Może jest widowiskowy, ale trudny. Nie napiszę, że brutalny, bo faktycznie takie morderstwa nie robią już na dzieciach wrażenia, ale nie sądzę, żeby przekaz był dla nich czytelny. Boję się, że jedna trudna sztuka może je zrazić do teatru na zawsze.Oczywiście wiadomo, że to dopiero rozgrzewka, i za parę miesięcy spektakl będzie o niebo lepszy.

Kabaret OT.TO- nagranie programu ŻARTY I BARDY (26/09/2016 o-teatr.pl)

Kabaret OT.TO- imię mojej pierwszej miłości. Ponoć, jeśli w niej trwasz przez 5 lat- będzie trwała wiecznie. Niech więc trwa…


Strona poświęcona wszelkiej sztuce teatralnej. Właśnie w trakcie odnowy i przenosin.Czemu więc Kabaret OT.TO jest pierwszym wpisem? Bo bez nich, pewnie moje życie pobiegłoby zupełnie innymi ścieżkami.

Wiele im zawdzięczam- nieświadomie byli ze mną w bardzo ciężkich chwilach, ale przede wszystkim, w tych najszczęśliwszych. Dążąc do wyjazdów na koncerty nauczyłam się, że nie ma na tym świecie rzeczy niemożliwych- wystarczy upór i cel zawsze zostanie osiągnięty Kiedy nie miałam jak dotrzeć na jakiś koncert chodziłam po rodzicach ledwo poznanych koleżanek i co ważniejsze- zawsze udało się kogoś znaleźć, aby ze mną pojechał na drugi koniec Polski. Otworzyli mi uszy na wiele pięknych polskich piosenek, których prawdopodobnie w życiu bym nie poznała, gdyby nie minikoncerty życzeń. Po raz pierwszy przekroczyłam próg teatru Muzycznego w Gdyni oraz teatru Syrena- nie wiedząc jeszcze wtedy, że staną się moim drugim domem. Osiągnęłam level:expert jeśli chodzi o włamywanie się za wszelkie kulisy sal koncertowych bądź teatrów, i tę umiejętność szanuję najbardziej, gdyż przydaje mi się do dziś. Dzięki wszelkim telewizyjnym realizacjom zobaczyłam jak wyglądają wszelkie kabaretony na żywo i w TV- ale również, że brak hamulców w samochodzie nie jest przeszkodą, żeby na takie nagranie dotrzeć.

„Kabaret OT.TO będzie miał swój własny program w TV.”

To dopiero żart- pomyślałam! Nie, żebym nie wierzyła w swój ulubiony kabaret. Bynajmniej- wiem, że są super inteligentnymi facetami i niestety na tle głupkowatych kabaretów gasną. Gasną, ponieważ społeczeństwo nie chce wysilać swoich półkul i myśleć, więc telewizja zasypuje nas programami na miarę jej widzów. Na szczęście sam tytuł „Żarty i Bardy” zasugerował, że jednak pójdziemy w zupełnie inny nurt, który w telewizji dawno nie zagościł.

W niedzielę wieczorem był premierowy odcinek programu w TVP2. Z niemałą obawą zasiadłam przed telewizorem. Wiadomo-kabaret jest świetny, ale co z tego zrobią montażyści? Co władze telewizji narzucą za program? Nie wiadomo…Klasa. To były pierwsze słowa, które wypowiedziałam wyłączając telewizor. Naprawdę, żadna sympatia do gospodarzy nie przyćmiła mi oczu- program jest po prostu genialny! Zachowane tempo, dużo zmian, ciekawe rozmów i ciekawi goście. W końcu ci „niszowi” artyści mogą się gdzieś pokazać.Zaczęłam się nawet zastanawiać nad portretem psychologicznym ich fana. Właściwie bardowie byli mi znani. Piosenki ze starych czasów jeszcze bardziej. Czy to znak, że OT.TO nas tak wychowało i ukierunkowało, że poza nimi samymi mamy inne zainteresowania podobne? Naprawdę zaczęła mnie ta kwestia bardzo nurtować.

Dzięki uprzejmości menażera Kabaretu- Roberta Chmury- udało mi się otrzymać wejściówkę na nagranie. Plany oczywiście wyglądały początkowo inaczej, ostatecznie skończyło się na porannym nadrabianiu spraw koniecznych do wykonania w pracy, następnie bieg do auta i przemierzenie trasy Gdańsk- Warszawa w niemożliwym czasie.

Jest. Telewizja Polska. Woronicza 17. Któż z nasz nie kojarzy tego adresu? Ile z nas zazdrościło osobom, które z jakiegoś powodu miały możliwość odwiedzić to miejsce, bądź zaadresować kopertę tym adresem, licząc, że wygra się jakiś konkurs? W końcu mogłam spełnić to swoje malutkie marzenie z dzieciństwa. 

Jak to zwykle bywa, w telewizji wszystko jest większe, nie tylko kilogramy u kobiet. Tak więc nie sądziłam, że studio, które zobaczę będzie oszałamiających wielkości. Tak faktycznie było- jednak niesamowitą dla mnie rzeczą jest magia świateł i ujęcia. Jak coś, co wygląda okropnie tandetnie, może na szklanym ekranie wyglądać tak fantastycznie? To jest magia… Nie potrafię tego inaczej wyjaśnić w teatrze- w telewizji- tym bardziej.

img_2005Prawda jest też taka, że programy same w sobie są bardzo ciekawe, ale jeszcze ciekawiej się robi, kiedy coś się sypie. Wtedy trzeba scenę powtarzać, a my udajemy, że to się dzieje po raz pierwszy. No i znów powtórka, i znów. Bo nie to światło, ustawienie horyzontalne bądź pomyłka. Pomyłek było parę- najśmieszniejszą zdecydowanie, kiedy Wiesław Tupaczewski zapominał tekstu jednej z ostatnich zwrotek.Zawsze tej samej. Przy trzecim podejściu(?) wszyscy chyba go wspieraliśmy i telepatycznie przypominaliśmy tekst piosenki- bo mimo, że mimo się na nich na scenie patrzy (nawet, gdy w kółko śpiewają tę samą piosenkę), wiadomo, nagranie musi iść dalej. Tak więc siedzieliśmy w pełnym skupieniu. Na znak robiliśmy  „ochy i achy”. Dochodzimy do TEJŻE zwrotki. Zaśpiewa? Nie zaśpiewa…? Ta myśl dudniła już w naszych głowach.Uff… udało się! Zaśpiewał! Lecimy dalej! Choć najpiękniejszym chyba momentem był strach w oczach widowni, kiedy reżyserka wstrzymała nagranie- a falą ku przodowi rozniosła się wieść, ze trzeba powtórzyć całą rozmowę z bardem- bo się nie nagrało.

Nagranie było bardzo intensywne- 4h pracy non stop ekipy. Ja byłam padnięta- nie potrafię sobie wyobrazić nawet, jak bardzo wyczerpujące było to dla całego Kabaretu, który musiał nad tym  czynnie działać pewnie od rana.

 Miałam okazję uczestniczyć na sporej ilości nagrań telewizyjnych wielu stacji, ale muszę przyznać, że niezmiennie współpraca z TVP zawsze pokazuje klasę. Tyle sprzętów, tyle osób zaangażowanych- po prostu robi wrażenie! Wiemy również jakie są efekty tej pracy- wspaniały programy. Pełen dynamiki, zmian, zaskakujących momentów. Mimo, że czasem rozmowy na kanapie się dłużyły- materiał został pięknie skrojony. Chyba po raz pierwszy po obejrzeniu programu, w którym miałam okazję uczestniczyć, mogę powiedzieć szczerze, że nikt tego nie popsuł. Ba, podrasowali go na maksa.

 Panowie, co tu dużo mówić- świetna robota!

otto-1


Gorąco zachęcam do zaglądania na oficjalny funpage Kabaretu OT.TO oraz samego programu „Żarty i Bardy”

czwartek, 8 września 2016

CZESŁAW - SPOWIEDŹ EMIGRANTA, Och Teatr, C.Mozil

SPEKTAKL: 8/10

Komu polecam?
Miłośnikom nowych ludzkich historii, ot takich, opowiedzianych prosto z serca.

Teatry Och i Polonia mają jedną wielką przewagę: w soboty i niedziele, kiedy jestem przejazdem w Warszawie, zawsze grają dwa spektakle dziennie. I tak oto na sobotę zaplanowałam sobie w nim dwa spektakle pod rząd. Oczywiście zawsze troszkę się denerwuję, czy uda mi się zdobyć wejściówkę na spektakl wieczorny (nie mogę być z wyprzedzeniem pod kasą)- no ale jak to mówią: ryzyk-fizyk.

Spektakl o Czesławie Mozilu. Przez Mozila wymyślony i przez niego grany. "Cóż za pech" pomyślałam- jakoś nie jest artystą, którego sobie cenię. Parę ładnych lat temu niezbyt najlepiej odniósł się w stosunku do mnie- ni i niestety, miał mega wielką krechę u mnie. Nie wiedziałam nic na temat przebiegu jego kariery i najnowszych płyt. Mimo to postanowiłam wybrać się na to przedstawienie, aby zobaczyć co ono za sobą niesie. 

Spektakl odbywa się na scenie na foyer- Och Cafe. Jest kameralnie, miło i przytulnie. Jednak coś, co niestety mocno mnie bolało przez cały spektakl to szczebelki w krzesłach. No niestety- wierciłam się niemiłosiernie, i jak obserwowałam inne panie- nie byłam jedyna. Bardziej mnie zastanawiało, jak panwie to robią, że nie wiercą się wcale, ale to chyba kwestia, że my jednak jesteśmy słabszymi istotkami.

Wracając do tematu głównego- spektaklu. Bardzo podobało mi się rozpoczęcie- aktor pojawił się i szukał kontaktu do podładowania telefonu. Coś tam narzekał, coś mówił na swój temat i tak oto niespodziewanie byliśmy wciągnięci w jego monolog. Na scenie towarzyszył mu akordeon oraz instrument klawiszowy typu Casio, na których cały czas ubarwiał swoje opowieści. O czym mówi? O wszystkim! Mimo, ze głównie mówił- robił to w tak charakterystyczny dla swoich utworów sposób- zupełnie inaczej rozkładając intonację. Dykcja nie była krystalicznie czysta- nie mniej jednak była bardzo poprawna, pomijając delikatne seplenienie. Poruszył również ciężki temat jakim jest emigracja- temat ostatnimi czasy na topie. Opowiedział o wszelkich problemach, ale też zaletach z nią związanych. Często opowiadając smutną historię okrywał ją ogromem śmiechu. Nerwowy śmiech, którym starał się to wszystko ukryć. Publiczność się śmiała, a mi pękało serce. 
Największą dla mnie radością w tym całym spotkaniu była prezentacja premierowego utworu reklamującego film "Szkoła uwodzenia Czesława M.". Wykonując ten utwór Mozil nie przerwał go ani razu żadną opowiastką ani wtrąceniem- wiedzieliśmy, że to coś ważnego dla niego. Piosenka nie wesoła, ale bardzo prawdziwa. Słuchając jej dosłownie za gardło chwytało mnie wzruszenie, a takich emocji nie spodziewałam się w ogóle.  A dodatkowo padło stwierdzenie, które kręci mnie od zawsze "usłyszycie to przedpremierowo".

Spektakl oglądałam w momencie kryzysu- miałam ochotę położyć się spać i wyłącznie to, że byłam w Warszawie tak krótko, nie pozwoliło mi zawrócić do domu.
Jak się okazało- całe szczęście- a to było nie lada wyzwanie.

Gratulacje!


wtorek, 6 września 2016

DZIEŃ DZIECKA- próba, teatr Rampa

Teatr Rampa- teatr jak dotąd znany mi wyłącznie ze spektaklu gościnnych- które, nie bójmy się powiedzieć, były świetne. Nigdy jednak nie udało mi się dotrzeć do ich macierzystego domu- a tym razem nadarzyła się okazja.

W ramach cyklu "Warszawa jest TRENDY" teatr postanowił pokazać nam odrobinę swoich kulis. Ale- co mnie zachęciło najbardziej- mogliśmy uczestniczyć w próbie spektaklu.

Ale od początku. 
Teatr położony na warszawskim Targówku- dzielnicy mi nie znanej, więc aby zdążyć na czas wyjechałam ze sporym zapasem. I tak oto miałam prawie dwie godziny na spokojne czytanie książki. Może nie tak spokojne, ponieważ nie do końca wiedziałam, czy uda mi się wejść. Trzeba przyznać,że okolica w jakiej znajduje się teatr jest przepiękna. Mamy mały park, i wielką fontannę. Wszystko zadbane, czyściutkie. Tak więc czekanie w tak przemiłej okolicy to sama przyjemność. 


Początkowo usiadłam od zaplecza teatru i przysłuchiwałam się próbom. Dwóm- i to muzycznym. Zastanawiałam się, jakie oni muszą mieć tam wygłuszenia, ze sobie nie przeszkadzają!

Kiedy zobaczyłam, ze parę rodziców weszło już ze swoimi pociechami do teatru- poszłam i ja. Trochę dziwnie się czułam bez, choć porwanego, dziecka- wszak to spektakl dla nich. Ale trzeba niektóre sprawy ignorować, zatem chodząc w tłumie z rodzicami udawałam, że moje dziecko gdzieś w tłumie maluchów się znajduje.





We foyer przywitał nas Cezery Domagała- dyrektor artystyczny teatru i reżyser. Teraz mogę dodać również, że niesamowicie ciepły człowiek. Zgromadził przed sobą skromną gromadkę dzieci i zaczął opowiadać: o tym gdzie jesteśmy, co zobaczymy i dlaczego jest to tak wyjątkowe. Opowiedział również o twórcach spektaklu i ręką wręcz podtrzymywałam szczękę, żeby za bardzo nie uderzyła ona w podłogę. Same znane mi nazwiska, a w ich czołówce Jerzy Jan Połoński, Tomasz Jachimek i Jarosław Staniek! Poczułam się nawet jakbym była tak obeznana w temacie teatrów,że co nazwisko- znam. 

Ruszamy na próbę! Na scenie pierwsze kogo zauważam to reżysera. Zaraz po nim- choreograf. Oczom nie wierzę!!! Widziałam ich już nie raz, gdzieś, na korytarzach... Na scenie... Ale nie w trakcie pracy- to jest coś! Więc siadam spokojnie, i staram się tłumić okrzyki radości które ze mnie kipiały! 
Jerzy Połoński opowiedział ponownie dzieciom co robią, dlaczego- a następnie przeszli do swojej pracy. Udawali, że nas nie ma! Widzieliśmy całkowicie jaka to
 jest harówka, i że to, co może było zamierzone, nie zawsze wyjdzie. Że zdanie można wypowiedzieć na 20 sposobów. Jak rozwiązać scenę ze skrzynią- bo tak jak było zaplanowane nie bardzo się da. Sceny były odgrywane a później korygowane, lub całkowicie zmieniane. Reżyser komentował, choreograf latał wokół aktorów, a oni odgrywali swoje role. Czasem nawet Połoński wchodził na scenę i pokazywał jaki ruch, gest ma wykonać dana postać- a tym samym dawał próbkę swojego aktorskiego talentu. Praca, którą aktorzy na naszych oczach wykonali przez pół godziny- będzie widoczna na scenie przez maksymalnie 30 sekund. Mamy do czynienia ze stosunkowo małą obsadą- a tu tyle to traw! I to przy założeniu, zę aktorzy wspaniale znają już tekst!
Na koniec zaprezentowali nam piosenkę, która jest już dopracowana i trzeba przyznać, widać różnicę. 

 Czas minął nieubłaganie, i choć miało być 10 minut a było dobre pół godziny- i tak czułam wielki niedosyt- i na pytanie czy mamy jakieś pytania, w głowie miałam tylko "czy mogę tu zostać na godzinkę? Ewentualnie na zawsze?". Było wspaniale, odtwarzając te wspomnienia czuję ponownie delikatny ścisk w gardle. Teatr rozkochał mnie w sobie na nowo!


Na spektakl przyjadę któregoś (słonecznego) dnia. Usiądę wśród nieletniej widowni i patrząc na scenę w windzie pomyślę sobie- widziałam jak powstawała.