Przywitał nas ze sceny w/w Marian Opania. No nie lubię go a sytuację "między nami" częściowo tłumaczy fragment książki "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie wrogów"*. I nie chodzi tu o zdarzenie, ale o niesmak, który po naszym spotkaniu pozostał do dziś. Więc wychodzi pomysłodawca na scenę- wita go burza oklasków. Ja za to, już bardzo sceptycznie nastawiona, myślę sobie, że wystarczy znane nazwisko i naród szaleje, no cóż... Opania opowiadał po trochu dlaczego taki spektakl powstał, że najpierw miał być poświęcony tylko jednemu wykonawcy, jednak póżniej dorzucił drugiego bo nie mógł się zdecydować, który lepszy. I w tym momencie czułam, że będzie słabo- bo jeśli to nie był zamysł od samego początku, to znaczy, że mamy do czynienia z produktem 2w1 czyli "wszystko i nic". Opania zaznaczył, że on się Jaromirem zachwycił 10 lat temu, że my pewnie go nie znamy, ale on zna i nam mówi, że jest wspaniały. Na publiczności słychać było spore poruszenie, ponieważ może 15 lat temu trzeba było jechać do Czech po jego płyty, ale od czasu, kiedy Radiowa Trójka puściła "Minulost" Polska zwariowała na jego punkcie- płyty są powszechnie dostępne, a w radio możemy usłyszeć nie jedną jego piosenkę.
Na scenę wszedł Janusz Stokłosa, który akompaniował na żywo aktorom. Przedstawienie czas zacząć!
A rozpoczynamy od pościelówy, a ja przecieram oczy ze zdumienia, że serio zaczynają od Hallelujah! Wykonanie wspaniałe Moniki Węgiel i Marcina Januszkiewicza, ale na miłość Boską ta piosenka nie wprowadza nas w koncert! Całą gra wstępna została pominięta? Może chociaż maleńka uwertura?! Miałam wrażenie, jakbym po prostu dołączyła do wydarzenia w trakcie jego trwania, bo po prostu utwór był wybrany losowo.
Kolejna piosenka, też Cohen. Następna również. Czyli mamy do czynienia z "odtworzeniem płyty" na żywo. Oj słabo, słabo, bo Cohen jest trochę jak Raz, Dwa, Trzy- jednym utworem pozachwycać się można- na koncercie nie rozróżnia się utworów, bo brzmią podobnie. Jedyny pozytyw, że po przerwie będzie czas na piosenki Nohavicy, więc musi być ciekawiej. Póki co trwamy w Cohenie i szału ni ma. Zauważam, że chyba z racji obsad wymiennych, zdarza się tak, że aktor śpiewa dwie piosenki pod rząd i wygląda to bardzo nieprofesjonalnie i niedopracowanie. I tylko śpiewa, więc ze spektaklem to nie ma nic wspólnego. Po 6-tej piosence Cohena ni z gruchy ni z pietruchy pojawia się piosenka Nohavicy. I to idealnie nie pasująca do poprzednich utworów. Liryczność i smęty Kanadyjczyka zabił totalnie Bartek Nowosielski w rubasznym utworze "Kdyz mnie brali za vojaka". WHYYYY?! Komuś nagle się przypomniało, że miało być dwóch pieśniarzy i o jednym zapomnieli? Wzieli pierwszy lepszy utwór który był i trafiło na ten? No bez jaj! Ja rozumiem sinusoidy- raz smutno, raz wesoło, raz solo, raz grupowo lub w duecie. Ale takiego burdelu to ja dawno nie widziałam.
Samo wykonanie było w porządku- oczywiście tłumaczenie boli, niestety ciężko przetłumaczyć to tak, żeby brzmiało dobrze. Nie mniej jednak było poprawnie, lecz zupełnie inne niż w wykonaniu Krzysztofa Dracza na płycie... Nowosielski śpiewał trochę niezdarnie, nieczysto, jak jakaś popierdółka i w momencie zdrady był po prostu małym(140kilogramowym) smutnym, misiem. Dracz zaś jest w tym utworze od razu wojskowym- bardziej sylabizuje wyrazy, a kiedy Miła idzie "zwiedzać" kwaterę oficera- jest wściekły. Jakie by to wykonanie było- ważne, że wyszliśmy z tej zadumy! I okazuje się, że teraz zostajemy przy czeskiej poezji śpiewanej.
Samo wykonanie było w porządku- oczywiście tłumaczenie boli, niestety ciężko przetłumaczyć to tak, żeby brzmiało dobrze. Nie mniej jednak było poprawnie, lecz zupełnie inne niż w wykonaniu Krzysztofa Dracza na płycie... Nowosielski śpiewał trochę niezdarnie, nieczysto, jak jakaś popierdółka i w momencie zdrady był po prostu małym(140kilogramowym) smutnym, misiem. Dracz zaś jest w tym utworze od razu wojskowym- bardziej sylabizuje wyrazy, a kiedy Miła idzie "zwiedzać" kwaterę oficera- jest wściekły. Jakie by to wykonanie było- ważne, że wyszliśmy z tej zadumy! I okazuje się, że teraz zostajemy przy czeskiej poezji śpiewanej.
Kolejnym utworem było "Zitra rano v pet"- moja ukochana pieśń Nohavicy, do której mam słabość w każdym wykonaniu i tłumaczeniu (choć to najlepszym nie jest). Również jest inne wykonanie niż na krążku, różnica jest tu o tyle dla mnie nie zrozumiała- ze aktorka "płytowa" była w mojej obsadzie. Na scenie zaśpiewał ją Marcin Januszkiewicz, nic dodać, nic ująć- bardzo się cieszyłam, że to on ją wykonał, bo nie mógł tego zepsuć. Delikatnie wyśpiewywał każdy wers, bez dodatkowych emocji, w krtani tłumił wzruszenie a tuż przed rozstrzelaniem nawet z tej śmierci troszkę drwił. Wykonanie wspaniałe, gdyby zostać przy innym tłumaczeniu- byłby to mój numer jeden- przebijając oryginał!
"Kochanie pachniesz deszczem"- znów Nohavica, więc wychodzi na to, że faktycznie zmieniliśmy teraz barda. Tutaj zdecydowanie plus dla Opanii za dobór repertuaru- bo faktycznie nie wybierał w tym wypadku wyłącznie szlagierów, a ten utwór jest tego dowodem. Chociażby dlatego, że autorem tego utworu jest Black Sabbath a Nohavica tekst wyłącznie przełożył.
Chyba najmocniejszym punktem spektaklu był kolejny utwór "Dance Macabre". Słuchanie czeskiej wersji przyprawia mnie o dreszcze. Tutaj, dorzucone byłe jeszcze króciutkie posklejane filmiki największych światowych katastrof. Uważam, że fragmenty były jednak zbyt brutalne, bo o ile z widokiem ataku na WTC czy w Hiroszimie zdążyliśmy się "oswoić" to jednak rząd klękających jeńców, którzy otrzymują strzał w tył głowy i krew się leje przez czoło- powodowało, że w połączeniu z tą przeszywającą muzyką prawie nie straciłam przytomności z nadmiaru emocji. (Poza tym na sali naliczyłam z dziesięcioro dzieci, a przy zakupie biletów nie było informacji o ograniczeniu wiekowym). Piosenka tragicznie piękna, przepełniona miłością i śmiercią, nic dodać nic ująć. A "Na czole trzecie oko, to zwyczajny pusty dół" w końcu nabrało znaczenia.
Akt pierwszy zakończyła kolejna pieśń Cohena. Marian Opania przedstawił aktorów, muzyka i siebie- a publiczność sięgnęła po telefony, aby sprawdzić ile czasu minęło- bo faktycznie, z ruchu scenicznego jednoznacznie wynikało, że to już koniec. Okazało się, że jednak nie- i całe szczęście,bo wciąż nie było mojego ulubionego utworu z płyty.
Wędrowni Kuglarze, bo o nich mowa są typową piosenką otwierającą spektakl. Są wszyscy aktorzy, piosenka jest narastająca, więc po kolei angażuje kolejnego aktora. BYŁAM PEWNA, że ona rozpocznie część drugą. Tak się nie stało- rozpoczęto akt Kometą w wykonaniu Piotra Machalicy. Piosenka na miarę Hallelujah- ładna, ale dlaczego na start?!
Kolejny utwór był z repertuaru Cohena- chyba dotarło, że czasem trzeba pomieszać te utwory. I od razu lepiej się słuchało!
"Zbloudilý korab" utwór pozornie o łodzi, który opowiada o tym, że człowiek błądzi. Zarówno Nohavica jak i Opania mieli w swoim życiu epizod alkoholowy, więc dlatego właśnie on wykonał naszą polską wersję. Niestety, nie wystarczy tylko mówić o tym, że był problem, że sobie poradziłem, i jakkolwiek wykonam piosenkę będzie super, bo za tę przeszłość mi się po prostu należy. Tak to nie działa, i ten utwór nie zadziałał.
Przechodząc przez "Ty pytasz mnie" dochodzimy do "Futbolu". W Bartku mogliśmy odnaleźć prawdziwego kibica rodem z Ostravy- wykonanie genialne, na krzesłach istne szaleństwo! Energia prawie, jak przy czeskich realizacjach i mało brakowało, a byłby potrzebny replay.
Kolejną piosenką, której nie mogło zabraknąć było Sarajevo. Śpiewał Duet Węgiel&Januszkiewicz, czego chcieć więcej? Czułam tę radość ze zbliżającego się ślubu, mimo wszelkich nieszczęść, które musieli zostawić za sobą. Widziałam ten tamaryszkowy wianek płynący potokiem, biały dom zbudowany na miłości, która przetrwać ma wieki. Wspaniałe wykonanie, a przekonanie mnie do tego nie jest proste, ponieważ za tym utworem nie bardzo przepadam.
Kolejną piosenką, której nie mogło zabraknąć było Sarajevo. Śpiewał Duet Węgiel&Januszkiewicz, czego chcieć więcej? Czułam tę radość ze zbliżającego się ślubu, mimo wszelkich nieszczęść, które musieli zostawić za sobą. Widziałam ten tamaryszkowy wianek płynący potokiem, biały dom zbudowany na miłości, która przetrwać ma wieki. Wspaniałe wykonanie, a przekonanie mnie do tego nie jest proste, ponieważ za tym utworem nie bardzo przepadam.
Bisowali piosenką Samuraj. Dobór utworu- super! Ale zapowiedź już mniej. Wiem, że pewnie moje czepialstwo częściowo wynika z tego, że Opanii nie lubię, jednak są rzeczy, które po prostu powinny zostać tajemnicą służbową i nie powinny być opowiadane jako "anegdotki". Tutaj powiedział, że jeden z aktorów poprosił go, żeby to on wykonał ten utwór- Opania sią nie zgodził, bo wykona go lepiej. Czy tak było rzeczywiście- nie wiem, ale pewne jest, że młoda kadra bardziej się tą piosenka bawiła niż główny wykonawca. Zaznaczył również, że póki co wciąż aktor musi się do niego zwracać na Pan, bo nie zasłużył na przejście na "Ty". Można pomyśleć, że nie zrozumiałam po prostu żartu czy ironii, ale ton wypowiedzi jednoznacznie na to nie wskazywał. Z resztą, nie raz on sam wspominał w trakcie spektaklu, że piosenki najlepsze przydzielał sobie. Że to on szukał tłumaczy tekstów, bo inne tłumaczenia są beznadziejne. Że dał zlecenie na tłumaczenie Arturowi Andrusowi, ale on przetłumaczył nie tak jak chciał, wręcz słabo, więc przetłumaczył samodzielnie. Wiem, że tak wygląda zaplecze pracy nad sztuką, ale nie można obrażać pracy innych na scenie. Po prostu.
Spektakl dobiegł końca, Kuglarzy brak.
Wracając jednak, i zatrzymując się na chwilę przy wykonawcach piosenek trzeba z radością stwierdzić, że młodzi dają radę. Tak, dokładnie ci, którzy przeciętnemu widzowi są nieznani. Ci, co nie mają nazwiska i burzliwej kariery za sobą, ale mają to, czego "starym wyjadaczom" brakowało: pokory i miłości do tego co robią.
Marcin Januszkiewicz parę lat temu, przy okazji spektaklu na bazie utworów Szpilmana, skradł moje serce- dziś przypomniał dlaczego tak się wtedy stało, a ja mam nadzieję, ze kiedyś stanie na scenie Muzycznego w roli głównej. Śpiewa całym sobą, widać to nawet na koniuszkach palców. Wychodzi na scenę i jest w transie. A jego oczy? Nigdy nie widziałam, żeby komuś się tak oczy błyszczały.
Monika Węgiel pięknie brzmi w dolnych rejestrach, co szczególnie jest istotne przy utworach Cohena. Potrafi też subtelnie wyciągnąć wysokie dźwięki, a do tego z każdym rokiem wygląda coraz piękniej!
Bartek Nowosielski- pierwszy akt zastanawiałam się skąd go znam! Męczyło mnie to okrutnie, ale ze względu na burzliwe dyskusje w przerwie nie zdążyłam "wygooglować" w jakich sztukach grał
Piotr Machalica- Jak dla mnie, był tam wyłącznie dla nazwiska umieszczanego na plakatach, w celu zdobycia większej publiczności i podwyższenia cen biletów.
Nie był to spektakl. Nie była to nawet namiastka widowiska. Ot, przetłumaczone po raz kolejny pieśni znanych bardów w nowym wykonaniu. I szczerze nie wiem, czy powodem sięgnięcia po taki właśnie temat była miłość do owych twórców, czy wyłącznie łatwy spektakl? Bo kto nie słyszał utworu Cohena? Ludzie na to nazwisko pójdą z ciekawości i chęci prestiżu przed znajomymi. Tak tak... Po obejrzeniu całości stwierdzam, że nie o misję teatru tu chodziło, lecz o pewne pieniądze. A takie rzeczy się po prostu czuje.
Wstyd, hańba i takie tam...Za całe 120 zł.
*"Kiedy byłem jeszcze młody i ze wszystkich sił próbowałem wywrzeć na ludziach wrażenie, napisałem głupi list do Richarda Hardinga Davisa, wówczas znaczącej postaci w literackim krajobrazie Ameryki. Przygotowywałem artykuł o pisarzach i chciałem, aby Davis opowiedział mi o swoich metodach pracy. Kilka tygodni wcześniej otrzymałem od kogoś innego list z dopiskiem na dole: „Nie czytałem po podyktowaniu.” Zrobiło to na mnie wrażenie. Pomyślałem, że autor listu musi być niezwykle zajętym i bardzo ważnym człowiekiem. Ja sam nie byłem ani trochę zajęty, ale chcąc zrobić dobre wrażenie na Richardzie Hardingu Davisie, zakończyłem swój list takim samym dopiskiem: „Nie czytałem po podyktowaniu.” Nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na mój list. Zwrócił mi go po prostu z następującym dopiskiem na dole: „Pańskie złe maniery przewyższają jedynie pańskie złe maniery.” To prawda, strzeliłem okropną gafę i z pewnością zasłużyłem sobie na to upomnienie. Jednak, co ludzkie, poczułem się obrażony. Dotknęło mnie to tak bardzo, że kiedy w dziesięć lat później przeczytałem o śmierci Richarda Hardinga Davisa jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy, to – wstyd się przyznać – wspomnienie rany, którą mi zadał. Nawet zupełnie pewni, że mamy rację, jeśli zechcemy obrazić kogoś tak, że będzie o tym pamiętał przez dziesiątki lat i nie wybaczy nam do śmierci – po prostu zafundujmy mu odrobinę jadowitej krytyki."