poniedziałek, 20 października 2014

Klub hipochondryków- Teatr Syrena

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 10/10

Komu polecam?
Każdemu, nie zależnie od wieku i rodzaju poczucia humoru. Zawsze jak nie będzie śmieszyć, można popatrzeć na sławnych aktorów :)

Tym razem spektakl gościnny. Nie często jestem gościem takich spektakli, więc musi być to wyjątkowy tytuł dla którego zdecyduję się pójść. Tu nie było żadnego wahania, gdyż spektakl widziałam i uśmiałam się do łez. Widziałam jednak w teatrze macierzystym, w Warszawie. Z doświadczenia wiem, że niestety takie spektakle tracą wiele pod każdym kątem, bo nijak tu się maja rady reżyserskie "tu zrobisz 5 kroków" gdy nasza scena jest w porównaniu z innymi przeogromna. Trzeba robić kroki przeogromne i tak samo grać ciałem. Bez przerysowania, na takiej scenie się zanika. O dziwo okazało się, ze scenografia prawie idealnie pasuje do wielkości naszej sceny (trzeba było użyć małych czarnych kotar, ale nie były jakichś szalonych wielkości) co właściwie pomogło zdecydowanie aktorom grać w wyuczony sposób. Spektakl jest już grany ponad 10 lat, więc myślę, że można tu mówić o lekkiej rutynie. 

W pierwszym akcie widzimy trzech głównych bohaterów: Leo (Zamachowski), Toma (Polk) i Kena (Malajkat)- to ostatnie imię tylko mi się z jednym Kenem kojarzyło.  można nazwać tak bohatera spektaklu, który niczym TEGO nie przypomina?!

Akcja dzieje się w 40 urodziny Leo (co tu dużo kryć, geja). Ken już ma ten dzień za sobą i wie co ten wiek oznacza, więc właściwie nie rozstaje się z atlasem chorób stwierdzając u siebie najcięższe przypadki. Tom, młodszy brat Leo, tak jak jego młodszość na to wskazuje 40 urodzin nie miał jeszcze, więc tryska energią a w pudełeczku z lekami, które posiada każdy z panów, posiada porządny zapas prezerwatyw. 

Po krótce akcja przebiega w ten sposób, że Tom odbiera z pralni garnitury, które miały być wyczyszczone na ten wielki dzień. Przynosząc je, okazuje się, że jeden garnitur nie należy do Leo, a jemu za to brakuje ulubionego BŁAWATKOWEGO koloru. <chyba nie jestem gejem, bo ni cholery nie wiem jaki to bławatkowy- Zamach tłumaczyl że błękitno groszkowy>. W poszukiwaniu paragonu z pralni panowie wyciągają jakiś wyprany kwit z nie-ich gajerka i wyrzucają do kosza. Dzwonią do pralni, żądając zamiany ubrań. Po dyskusji, czy papier ma być wieszany w stronę ściany czy odwrotnie, Tom stwierdza, że jednak źle się czuje I musi zmierzyć temperaturę. Ken wyjawia, że stłukł rano termometr. I tu przecudowny Zamachowski, który rozmawia z kuleczkami rtęci i je delikatnie zbiera, zapraszając serdecznie do przejścia z tego złego dywanu na przecudowną szufeleczkę.* Miliony różnych śmiesznych scen, po których wpada kobieta (jak się później okazuje żona Kena. Była żona, uściślając). Zastaje go w nietypowej pozycji dla jego orientacji (dla orientacji Leo pozycja bardzo na miejscu). Mdleje. Koniec części pierwszej.

Drugą część rozpoczyna cucenie Pam. Przegenialny Malajkat który uderzał ją nie uderzajac, ale nie używał również drugiej ręki do wydania dźwięku plaskania o twarz. Pam się budzi i zaczyna do niej dochodzić, że jej były mąż jest w związku a właściwie w trójkącie. Tom od razu się miga od tego i zbiegiem okoliczności Pam bierze go z Księdza. I właściwie do końca spektaklu gania go, sałuje w szalik, czy jak siędzie to klęka, zeby się wyspowiadać. Fascynują go również jego podopieczne któe wydzwaniaja, pytając się kiedy do nich przyjedzie na "spowiedź". I w tym momencie wchodzi Pan z pralni, który panem z pralni nie jest ponieważ ma broń. Grozi mężczyznom, że mszą mu oddać jego garnitur ponieważ cośtam ważnego ma. Okazuje się ze w garniturze nic nie ma więc coraz bardziej rozwścieczony wymierza do mężczyzn. Udaje się Pam go pokonać wiedzą, czyli przepaśną encyklopedią. I nie zabiła ona ze strachu. Była wściekła, gdy okazało się, ze to jej partner, który uciekł ze wszystkimi pieniędzmi. Ken gdy dowiedzial się, że nie dostanie nic z mieszkania którym miał się dzielić z żoną popadł w rozpacz.
"wiecie Yle było warte?"- zapytał Ken
"Yle" odpowiedzieli równym głosem koledzy Kena po czym wszyscy staneli jak wryci i parsknęli śmiechem. Malajkat caly czerwony stal nieruchomo. Polk miał o tyle fajną rolę, że i tak chodził i się chichrał więc teraz robił to naprawdę szczerze. Za to Zamachowski nie udawał, że tak miało być i jak zobaczył, ze Malajkat po raz 3 podejmuje próbę powiedzenie "że mieszkanie było warte majątek" stanął i pokazał znak czasu, tak jak na boisku. Czy musze mówić jak bardzo to uwielbiam?:D
Dalej wpadł na imprezkę Ben, były partner Leo. Leo jest w kuchni, Ben łamie nogę, więc ratuje go nasz gangster który w między czasie okazuje się być lekarzem plastykiem który robił operację właśnie Benowi. Okazuje się, ze pieniędzy potrzebował na sprawy przeciwko nie udanym operacjom. Malajkat zaczyna się pakować,ponieważ wraz z pojawieniem sie Bena nie ma już dla niego miejsca. Bierze ze sobą narty, które są dokładnie wzrostu Zamachowskiego. I cały czas chodził za nim, ku uciesze kolegów ipokazywał im, że ten koniuszek co się zawija na końcu nart, jestidealnie wpasowany w jego głowę. Zamachnie widział(lub dobrze udawał), że coś się za nim dzieje, ale Malajkat z Benem wpadli w taką głupawkę, że ben musiał zasłonić się bluzą którą miał, a Malajkat stanąć tyłem do publiczności, próbując powstrzymać konwulsje. Gangster znika w kuchni, za to pojawia się kolejna bohaterka. Przychodzi dziewczyna, która jak się okazuje ma dziecko z Tomem/Księdzem. Jak jest Marta Walesiak na scenie wszystko wokół ginie. Nie ważna akcja... No dobra. Oczywiście okazuje sie, że jest córką tego gangstero/chirurga.

Później już mamy tylko epilog a w nim 40 urodziny Toma, który wraz z tym dniem zdziadział i choruje na wiele groźnych chorób. Leo zaś dostaje prezent o którym marzył. Oczywiście w między czasie zapomina o czym marzył (skąd ja to znam...;))ale docenia działania przyjaciela i przyjmuje od niego prezent- występy estradowe. Na koniec mężczyźni wykonują piosenkę o 40tce. Ot taka,ani porywająca ani zła.


* Widząc spektakl po raz pierwszy była tutaj piękna dyskusja o rtęci. Nie zacytuję, bo nie ma takiej możliwości, jednak to była scena na którą czekałam. I się nie doczekałam. Właściwie byłam pewna, że grają jakąś marną wersję skróconą, o najlepszy moment w spektaklu. To dziś jak słyszę słowo "rtęć" uśmiecham się, bo widzę tę scenę. Ale już jej nigdy nie zobaczę:(

**Był jeszcze moment (niestety nie pamiętam gdzie, gdy Zamachowski grając geja grał, że gra, że nie jest gejem. Wyszło mu to przecudownie! Uwielbiam go na scenie!

Przy zmianach scen było użyte nasze nagłośnienie z naszą burzą. Mamy bardzo dobra nagłośnienie, które powodowało równe podskoczenie wszystkich z foteli. Niestety po takim hałasie ciężko było z powrotem wsłuchać się co mówią aktorzy, ponieważ nasze bębenki musiały się na nowo przestawić właściwie na szept patrząc na tę amplitudę (jupijajoł! Całe życie czekałam, aż mi się fizyka do czegoś w życiu przyda! Już wiem czemu wielcy mówcy kończyli nauki ścisłe!!!)

Zdecydowanie spektakl mi się podobał i polecam go na którejkolwiek ze scen.Mamy do czynienia z wielkimi aktorami, którzy nie dają nam odczuć, że grają w nie swoich warunkach. Wpadki się zdarzają mimo upływu lat, a to tylko dowód na to, że spektakl żyje. I ma się dobrze. 140 złotych które wydałam- nie poszły na marne!

niedziela, 19 października 2014

THIS IS NOT A LOVE SONG, CZYLI MIŁOŚĆ CI WSZYSTKO WYPACZY, Teatr Muzyczny Gdynia, P. Wyszomirski

SPEKTAKL: 5/10
REŻYSERIA: 3/10
SCENOGRAFIA: -

Komu polecam?
Miłośnikom teatru Offowego.

Dawno nie byłam tak w kropce. Bo z Jekylla od razu przynajmniej potrafiłam wyjść i powiedzieć "nie. mi się nie podobało."<co później okazało się właściwie kłamstwem>. A tu jest ogromny problem. Obsada cudowna! Właściwie w tym momencie to mój ulubiony duet aktorski. Jednak brak powiązań między scenami i nic niewynikanie z nich to coś czego nie cierpię. Do tego dużo przerw między nimi- powód kolejny. Chyba to jest właśnie ten spektakl, który trzeba pójść i ocenić. Do końca nie pamiętałąm o czym miał być ten spektakl. Oglądało się"skecze" i nie myślało za bardzo globalnie. 

Początek był mocny. Przy pianinie zasiadł K, R za to weszla wejściem między publicznością w żołnierskim hełmie (takim samym jaki miał Berger w Hair i aż się zastanawiałam czy to nie są jakieś nasze pozostałości). Szła z zawieszonym na sobie werblu. Wchodząc zostawiła mężczyźnie coś na nogach w barwach biało- czerwonych  Z żołnierskim wyczuciem rytmu uderzała w instrument maszerując i śpiewając. Śpiewała zwrotkę Maanam- Kocham Cię, kochanie moje. Musiała przy tym zdzierżyć krzyki swojego jak się okazało rosyjskiego akompaniatora, który pilnował rytmu i czasem urozmaicał teksty piosenek jakimś wykpieniem. I dochodząc do refrenu zmieniało się wszystko. Scena się wyciemniała, zostawała nasza żołnierka śpiwając to mężczyzny któremu powierzyła flagę.Śpiewała do Polski z typowym Reniowym śpiewem na skraju płaczu. Było to coś w rodzaju "Ameryko" z Tanga, gdzie na refren wszystko zamierało.
/ Taak.. właśnie w tym momencie spektaklu uświadomiłam, że był taki, zajebisty spektakl. Którego też już nie ma. /
W kolejnej zwrotce Renia zmieniła rytm wybijany na werblu, ale większość została bez zmian. Jednak pod koniec refrenu nasz akompaniator się uniósł i podszedł do niej. Kazał podejść do pani z widowni. Musiała ją przytulić, bardzo mocno przytulić. I taka zapłakana wykonywała tę czynność. Następnie dostałą rozkaz pocałowania jej- więc pocałowala w ramię. Na koniec kazał  jej pocałować ją w czoło, a gdy ta to uczyniła- powiedział, że gdyby kochała Polskę, nie całowałaby kobiety. 
I tutaj zagadkaaaaa: kto był tą kobietą? :DDDDD
I wiecie co Wam powiem (bo wiem, że mam dwóch czytelników^^)? byłam zaskoczona, szalenie zaskoczona jej poziomem aktorskim. W ogóle przytulając ją nie czułam takiego napięcia międzymięśniowego. W ogóle przytuliła mnie, krzyczała, darła się, ale w objęciu była taka...spokojna. Na koniec tej części Renia zabrała w końcu flagę z ogromną czułością od mężczyzny, powiesiła za trzy żabki właściwie jak firankę i tak w tle nam towarzyszyła do końca. Wieszając ją mówiła do niej- jak matka do dziecka. Z czułością i spokojem tłumaczyła, ze tu będzie sobie tak wisiała a ona zaraz wróci. 

Karnawał w Rio, czyli "Nie pytaj o Polskę" Republiki. Piosenka co najmniej dziwna. Wychodzi na scenę duet aktorów w Riowskich pióropuszach śpiewając w rytm wystukiwanych na djembie "dla pieniędzy". I w ogóle nie mogłam się ogarnąć w tej piosence, ponieważ tak głośno walili w te bębny, że myślałam, że już nigdy nie skończą już nie mówiąc o tym, że po prostu nic nie słyszałam z tekstu. Była w związku z tym za długa i za nudna. Choć przyznam, że robiło na mnie wrażenie umiejętność gry na tym wszystkim co tam mieli :)

Wesele. Stoi sobie Renia w cylindrze, Krzysztof w Welonie i wymuszają na nas zaśpiewanie "sto lat". mi się bardziej cisnęło "weselny klimat", ale publiczność trochę przymuszona odśpiewała jak przykazali. "Teraz już wiem"- Agnieszki Chylińskiej, było zaśpiewane właśnie w takim klimacie, w rytm regee. Renia przygrywała dalej na Djembie, Krzysztof tym razem sięgnął po Weltmastera. Śmiesznie wyglądały odwrócone role i... orgazmy odegrane na instrumentach- ponieważ Para Młoda postanowiła skonsumować związek po ślubie. 

Irlandia- Kobranocki(?) Tu sama nie wiem. Czuje, że za bardzo mnie to przerosło. Albo za bardzo lubię oryginał? Nie wiem. O piosence się nie wypowiem. Ale pod koniec Renia w dłoniach cośtam wyciska i ma sztuczna krew na nich. I nie wiem w jakiej formie to coś miała w dłoniach, jednak gdy tak ekspresyjnie otworzyła dłonie wypadł z nich taki..glut. I leży sobie taki zakrwawiony glut. Renia ręce wyciera w komżę, a glut leży. i mnie bardzo drażnił, bo bałam się, że ktoś się na nim przewróci. Na szczęście przewidzieli to, więc na koniec renia zdejmuje bluzkę i krew w pośpiechu wyciera. Krew tak..ale glut jest glut. I został tak do końca. Ale nie wiem jak jest skonstruowana taka krew, ponieważ gdy Renia wytarła ręce nie było nic na dłoniah widać. Nawet lekkiego czerwonego pigmentu. A nie schodzili ze sceny, mogła wytrzec tylko ręce tyle, co na scenie. Ręce miała czyste. A glut leżał.

"Jednego serca"- Czesłąw Niemen- przeuroczo zafałszowane. Tak a'la "In L.A." w Fame. Nie pamiętam niestety nic więcej prócz tego, że tak podobnie zaśpiewała.

Rockowa Kapela- "Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem"- tą piosenką budziła mnie mama zawsze do przedszkola, więc jakiś tam sentyment pozostał. Tym razem Renia rozczochrała włosy a Krzysztof zaś, włosy przyodział. Tak samo założyli skórzane marynarki, K miał tę z Grease T-birds :D. Nie bardzo jest się o czym wypowiadać...

Walka fortepianowa- Tu generalnie mogliśmy poobserwować jakimi wirtuozami są nasi aktorzy ponieważ rewelacyjnie sobie razili z grą na fortepianach. I najpierw jeden grał, później drugi kolejny utwór. I było tam parę utworów z mojej nieśmiertelnej czarnej Yamahy, i tak mi się miło zrobiło. Oczywiście to po prostu jakieś utwory klasyczne, ale mimo znajomości tych tytułów, zostaną one utworami z Yamahy. Brzmi trochę nudno ten cały opis, ale zdecydowanie nie było to nudne, gdy można było obserwować jeszcze ich mimową grę aktorską. Fajnym elementem było również zagranie przez Renię piosenki ludowej, kiedy już nie mogła wymyślić coby tu jeszcze zagrać.

Następnie płynnie z "love story" przeszli dodając po kolei, stopniowo po parę nut dochodząc do "Łono" z Domowych Melodii. Pierwszy raz piosenkę słyszałam, ale był to przepiękny utwór w wykonaniu Krzysztofa. Chyba osoby o imieniu Krzysztof powinny z założenia być zatrudniane w Muzycznym, bo są genialne. I od smutnej melodii, dzięki pocieszaniu Reni w refrenie udało się Krzystofowi rozweselić.

Kolejna piosenka również Domowych Melodii- "Chłopak" była piosenką która przeniosła mnie w czasie, do czasów Footlosa (ze względu na tytuł chyba) ale Renia również śpiewała na haju, i przypomniałam sobie Renię, którą pokochałam.  Była już blisko krzyknięcia, że w L.A.spełniają się sny. Piosenka właśnie w takim klimacie- tu wesoła w refrenach, pełno brokatu i wszyscy szczęśliwi, a w zwrotce podniecenie całe opada i wszystko na skraju załamania. Cudowne- i to jest piosenka na którą poszłabym jeszcze z 50 razy. Dawno nie widziałam Reni takiej po prostu szczęśliwej na scenie- a taką ją loffciam całym serduszkiem.

Love will tear us apart- piosenka po angielsku, więc właściwie nikt nie skupia się na tekście i oczekuje po prostu czegoś "łał". Krzysztof siedzi przy fortepianie dalej, Renia śpiewa, wkracza później w publiczność, i nikt jej nie widzi. Siedząc w pierwszym rzędzie nie byłam w stanie nawet zobaczyć czy po prostu siedzi sobie na schodkach i śpiewa, czy np.do kogoś gra. Później stało się coś gorszego-Renia wzięła drugi mikrofon, do ręki. Pierwszy co prawda pozostał w statywie, ale nie mogło to oznaczać niczego dobrego. Zamarłam. Piosenka byla tak mega spokojna, ze żaden głos z tłumu Cię nie uratuje. Później z tego spokoju weszliśmy  w Gospel- i oczywiście było "razem!", "jeszcze raz", "a teraz na głosy", "poproszę światło na widownię". Siedziałam nieruchomo, jak w momencie, gdy liczyłam, że siedząc w ten sposób Ostrowski mnie nie zobaczy w aucie. Nie zobaczył (bo nie był to on, ale to naprawdę szczegół w tym momencie)- więc działa. Renia miała twardy orzech do zgryzienia, bo publiczność była bardzo oporna- wcześniej nie wszyscy klaskali, więc nie było najlepiej. Na szczęście Renia to Renia i udało jej się wszystkich rozruszać. Właściwie nawet ludzie, którzy z trudem tupali nogą nagle otwierali usta najszerzej jak potrafili. Aha! I okazało się, że mikrofon "ręczny" i na statywie były ustawione na różny rodzaj śpiewania. Ten na statywie Rozdzielał głos Reni na parę głosów, więc zamykając oczy widzieliśmy trzy grube murzynki śpiewające gospel. Wyszło wspaniale, tak jak na koncertach Gospelowych albo nawet i lepiej :)


Piosenka żebraków- Jesteś lekiem na całe zło- Krystyny Prońko. Przez gospel wzlecieliśmy do gwiazd tylko po to, żeby tak boleśnie spać na ziemię. Ale od początku. Na scenie widzimy dwóch robotniko/żebraków. Renia na schodkach stawia metalowy kubeczek i czeka, aż ktoś wrzuci monety. Na słuch wie, że nie wiele jest wrzucone (bo papierowe tak nie stukają), więc czeka aż uzbiera się pokaźniejsza sumka.  Postanawiają zaczęć grać, żeby w końcu coś uzbierać, Krzysztof na akordeonie, Renia na małym akordeonie, podobnym trochę do heligonki, ale heligonka to nie była. Wraz z rozpoczęciem piosenki skończyła się właściwie cała komediowość tej scenki, mimo że "podkład" był grany zupełnie inaczej, coś a'la Ameliai początkowo wpisywał uśmiech na twarz. Piosenka o tragicznej miłości właściwie. Najpierw ON jest cudowny, najlepszy lek na całe zło. W drugiej zwrotce zaczyna się wszystko odwracać, mimo, że tekstnie uległ zmianie ani trochę. Samo aktorskie ogranie tego bylo po prostu świetnie dopracowane. Wszystko zmienia się w ironię. "Oto cały Ty" wyśpiewane w refrenie wręcz z obrzydzeniem do jego postaci. Wszystko jeszcze podsyca glupkowaty śmiech Krzysztofa, któremu miałam ochotę tak przyjebać, żeby się zamknął i ją w końcu zostawił, bo mnie wkurwiał na maksa i czułąm, że muszę ją obronić. Im bardziej piosenka się kończyła tym mniej siły miała w sobie Renia, śpiewając coraz bardziej zachrypniętym głosem, coraz ciszej, nie w rytmie, aż w końcu opuszczała wyrazy. Na koniec wraz z akordeonem śpiewali zwykłe "la la la" z tym, że Krzysztof dalej się przy tym wydurniał, a Renia resztką sił kończyłą tę piosenkę. I tu tak samo jak z "seksem dla opornych" wszyscy widzieli w tym świetną farsę a ja skrywałam swoje łzy i miałam ochotę zabrać ją do lepszego świata, bez tych wszystkich debili.

Zmiana sceny, i tak samo, gdy na Lalce rozlegają się oklaski, ja nie czułam się na kolejną część gotowa. Kolejnym utworem było "Je t'aime moi non plus" początkowo grane tradycyjnie na elektrycznych organach przy których usiadł Krzysztof. Miał przed sobą na statywie mikrofon, który nie chciał współpracować. Co miał przerwę i mógł go ręką do siebie jednak przybliżyć, ten jakby był ciągnięty za żyłkę obracał się o 180 stopni i nie mial zamiaru mu służyć. W końcu oparł go sobie między brodą a nosem i w momencie gdy Renia śpiewała- on tak z tym mikrofonem w raczej nie wygodnej pozycji, wisiał. Pozwoliła mi to zapomnieć o poprzedniej piosence bardzo szybko.. Piosenka okazała się nie typowa- o ile która kolwiek mogłaby być uznana za typową- to ta była najdalej od oryginału. BYła bowiem śpiewana w języku kaszubskim. I tutaj wychodzi moja słąba znajomość Kaszubskiej kultury ponieważ nie wiem do kogo (czego) śpiewała Renia. To było coś jej wzrostu. Na brzuchy miało coś ala skrzypce, dwie struny ze sznurka, twarz, kapelusz i jakieś dzyndzelki. I Renia śpiewała piosenkę do niego właśnie.W końcu do głosu dochodzi mężczyzna. A głosowi mężczyzny pomogła pani zza kulis, która przytrzymywała K. mikrofon. Coś chyba jeszcze poszło nie tak, ponieważ Renia za mocno zwijała się ze śmiechu ;) Wyszło to genialnie! Później jeszcze była scena miłosna. Renia podciągnęła koszulkę śpiewając z nami "to je kruci, to je dłużi..." kładąc swojego wybranka na zemi i podskakując w rytm rapu na wysokości części ciała strategicznej dla tego typu wydarzeń. Następną część piosenki wykonywał on, gdy Renia wylądowała mu kroczem na twarzy ( mieli spodnie, więc nie był to performens) śpiewał akurat "to są basy, to są skrzypce, a to chyba macica". Rozłożyło to piosenkę na kolana i myślę, że każdy kto to zobaczył i pojedzie na Kaszuby będzie miał tylko jedno wspomnienie.

"Killing me softly"- piosenka wykonana w typowo arabskiej aranżacji i trochę stereotypowa. Gdy tylko to uslyszałam, już wiedziałam jaki będzie koniec. WIęc przychodzi Renia ubrana na czarno, przed sobą kładzie czarną szmatkę i się pochyla w modlitwie. Robi to naprawdę tak, jakby była wyznawcą innej wiary. Przypina sobie w końcu dynamity wzdłuż brzucha i wybucha. Tak sztampowe, że nie chce mi się nic pisać, chociaż samo uzyskanie "tureckiego" klimatu było udane.
aktualizacja- listopad 2015r. zaraz po zamachach w Paryżu. Miałam okazję ponownie zobaczyć spektakl i moje odczucia diametralnie przy wielu piosenkach się różniły. Największe wrażenie zrobiła właśnie na mnie ta piosenka- piosenka, którą znałam. Renia przeżegnała się na parę różnych religijnych sposobów. Odśpiewała utwór. A tuż przede mną parę dziewcząt zakładało na głowy chusty. Dosłownie wpadłam w panikę. Takie teraz czasy, że nie wiadomo co komu wpadnie do głowy. A co, jeśli one sa w zmowie, i będzie grupowe samobójstwo? Bo jak inaczej wytłumaczyć te chusty. Renia wyciąga pas szahida, a ja pogodzona z tym, że znalazłam się w nieodpowiednim czasie i miejscu, zaczynam się żegnać z życiem. Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo zamachu nie było.
A te chusty? To były uczennice Reni,które tuż przed koncertem brały udział w warsztatach i szybko przebrały się za zakonnice.



Na koniec zaśpiewali "Miłość ci wszystko wybaczy" które było właściwie początkiem do medley'a z wszystkich piosenek wykorzystanych w spektaklu. Fajne przypomnienie, aczkolwiek wykorzystałabym to do bisów. Ale podobało mi się, gdy Wojciechowski znowu po żydowsku zawodził  "Manicuire! Manicuire! Manicuire! 60 groszy!" i tak mi się tęskno zrobiło do Balu w operze z którego był to cytat. Uwielbiam takie smaczki w spektaklach i czasem żałuję, że inni nie mogą się tym tak jarać, jak ja.

Na sam samiuteńki koniec K i R już wychodzą i podświetla się radio, z którego leci piosenka Rammstaina "Amerika" z fragmentem "This is not a love song". I to spowodowało zamknięcie spektaklu. Tylko ja wciąż nie wiedziałam czego zakończeniem to jest. Bardzo nie spójne to wszystko było do tego stopnia, że właściwie nie szukałam nawet sensu w tym wszystkim. 


KONIEC.


Co mi przeszkadzało? Brak ciągłości to przede wszystkim jak i pustki pomiędzy utworami. Ale czasem była zdecydowanie za głośno muzyka w stosunku do śpiewu Reni. Wojciechowski nie śpiewał prawie wcale a lubię jak on śpiewa :). I trzeba powiedzieć, że Renia nie była w formie. Nie wyciągała góry zupełnie. Zamierał jej głos. A jednak mimo swojego skrzypienia przecież śpiewała i górę. Więc jak ktoś zarzuca, że nie potrafi śpiewać, to odpowiadam. Potrafi, tylko jej nie wychodziło czasem ;)
----

Zawsze się zastanawiałam co by było gdyby zwykły widz zabrał się za zrobienie spektaklu. Ma dobrych aktorów i wie, że zrobi to najlepiej więc pobawi się w reżysera. Zasiada na krzesełku i mówi ty w prawo, ona w lewo. I co w związku z tym może nam z tego wszystkiego wyjść. I otóż dziś otrzymałam odpowiedź. Efektem takiego pokazu mamy zbicie paru (parunastu?)scenek wcale ze sobą nie połączonych. A szkoda, bo gdyby to dopracować, mogłoby być świetnym materiałem.  
Ale znalazłam za to fajny komentarz na Trójmieście odnośnie recenzji mojego kochanego Pana Łukasza:
"Zresztą taka to już przypadłość, że czasem trudno napisać "nie wiem o co chodzi i o czym to jest, nie rozumiem" Bezpieczniej jest napisać "Ukryte znaczenia, niuanse, miłość do ojczyzny".
Tak właśnie było! Niezrozumiale. Chociaż nie. To chyba była miłość do Ojczyzny.

wtorek, 14 października 2014

Billy Elliot- Victoria Palace Theatre


SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: GENIALNA w swojej prostocie 10/10

Musicale na Westendzie nie są tym, co sobie wyobrażamy. Nie są tak genialne jak tu słyszymy, jednak ten, jest jednym z lepszych. Muzyka twórcy Króla Lwa jest rzeczą do której nie trzeba szczególnie przekonywać. Warto znać angielski, choć myślę, że tu można się wszystkiego domyślić (poza szczegółami na tle politycznym), a z resztą... można obejrzeć film, żeby złapać fabułę.

Pierwszą scenę rozpoczyna chłopiec siedzący przed tv z lat 60-70, który ogląda program o strajkujących górnikach. Po paru informacjach na odrębnych kanałach podnosi się kurtyna i rozpoczyna się wraz z nią piosenka "Stars look down". Dobra, ryczałam jak głupia słysząc tę piosenkę. Zawsze płaczę jak tylko ją odtworzę. Rzadko zdarza się, żeby powstała tak dobra piosenka. Z taką mocą. I nawet nie przeszkadzało mi początkowo, ze nie wiele rozumiałam bo muzyka niosła za sobą wszystko. Teraz prócz po prostu pięknej muzyki doszły jeszcze emocje związane z  wielką niepewnością, czy dotrę w ogóle na miejsce. Więc był płacz do kwadratu ;) Bardzo mnie tu urzeka początkowo śpiew mężczyzn. Takich prawdziwych, dojrzałych nie jakichś chłoptasiów. Było ich z 15-20 i śpiewali zgodnym chórem. Później dołączają do nich dzieci. Do tych walecznych stojących wciąż mężczyzn dołączają ich bezbronne dzieci. Nie wiedzące zupełnie czym jest zamknięcie kopalni, ale ufają im i łączą się   w boju. Kolejny refren jest wykrzyczany już nie przez chór, lecz przez pojedyncze osoby, które później zostają wsparte dalej przez chór. Udało im się bardzo odtworzyć tym klimat strajkowy. Ostatnia część jest śpiewana przez Billego, po odejściu już wszystkich. Niby jest ze wszystkimi, z drugiej ma swój mały świat.
Zrządzeniem losu Billy zostaje za karę po zajęciach boksu na sali, z której miał już właściwie wychodzić, ale wplątał sie w zajęcia z baletu. No i tak na nich został już, początkowo jednak próbując uciec. Dziewczynki tańczyły to, co nakazała im pani, a Billy szukał ucieczki. Nauczycielka jednak stwierdziła, że powinna pobrać opłatę za jego obecność na zajęciach i mogliśmy tu wyczuć, że ta ucieczka była tylko po to, żeby nikt się nie zorientował, że mu się ten balet podoba. Nauczycielka, nałogowa palaczka, zupelnie nie spełniona w swym zawodzie. Dziewczynki w tle wykonywały układy, jednak nie wymagało od nich to jakichś specjalnych technik baletowych. No dobra, ja bym tak nie zrobiła, ale sądzę, że dzieci które tańczą od najmłodszych lat nie mają z tym problemu.
Billy Wraca do domu i tu po raz pierwszy widzimy jego pokój. Nie mam zielonego pojęcia jak jest skonstruowana scena pod spodem, i bardzo mym chciała to kiedyś rozgryźć. Po lewej stronie stół z krzesłami tworzący jadalnie. Po prawej stronie kuchnia. Na środku mamy coś pomiędzy tym a tym, może jakaś spiżarnia, nad którą w ślimaczny sposób idą schody. Nic tu nie ma zachwycającego, gdyby nie to, ze środek wyjeżdża spod spodu sceny kręcąc się. I widzimy najpierw samo łóżko, a później przy kolejnym obrocie spiżarnię.

Grandma's Song
https://www.youtube.com/watch?v=DMS18ShVrZw
 W momencie zwątpienia Billy idzie ot tak pogadać sobie z babcią. Babcia jest miłośniczką tańca i chciałaby żeby Billy był szczęśliwy, pomaga mu w tym opowiadając o swojej młodości i tańcach.I  mężczyznach, z którymi była. Sporo ich.. ;)
Solidarity. 
kolejna wgniatająca w fotel piosenka. Billy kontynuuje naukę tańca, pomimo, ze jego rodzina walczy o ich godne życie. I początkowo mamy scenę włąśnie toczącą się na sali baletowej, gdzie Billy próbuje złapać podstawy baletu, a właściwie próbując nadążyć w ogóle za koleżankami z grupy. W tym momencie słychać (i widać) mężczyzn z policji po lewej stronie a panów strajkujących po prawej. Niezmiennie po środku zostaje sala baletowa. W momencie, gdy ci krzyczą wobec siebie wszelkie obelgi i wyzwiska, ćwiczenia trwają nie przerwanie. W końcu nie łącząc tych dwóch spraw stają się elementem choreografi. Z jednej strony mężczyźni tłuką się  z innej zaś trzymając pałki w jednej dłoni podają drugą córkom pomagając im przy tym utrzymać równowagę podczas ćwiczeń baletowych. Sami dorośli też mają ukłąd trochę dziecinny, pokazując tym samym, że chyba jeszcze nie dorośli do tej wojny jaką prowadzą. Scena niesamowita. Ten kontrast między niewinnymi dziećmi biało ubranymi, lekko tańczącymi, a ciemnymi potężnymi mężczyznami jest niesamowity. Przy takim zestawieniu widać jeszcze bardziej o jak ważną rzecz walczą na tym strajku. Krzyki mężczyzn oraz dziecięce odliczanie do ośmiu w tańcu połączone w piosence- cudowne!

Mrs. Wilkinson odkrywa talent Billego, niestety zostaje on przyłapany na zajęciach właśnie w jej klasie zamiast na boksie. Zostaje dość mocno skarcony przez ojca, który nie może się pogodzić, że SYN ćwiczy balet. Brat Billego jest jeszcze mniej przychylny, tłumacząc kto z takich chłopców wyrośnie, sugerując ulubiony kolor jako różowy ;) Nauczycielka sugeruje Billemy, aby ten startował do Royal Ballet School w Londynie- zagubiony Billy nie do końca jest przekonany do tego pomysłu i idzie po poradę do swojego przyjaciela Michaela.
"Expressing Yourself".
 Michaela poznajemy w jego pokoju ubranego w sukienkę, który przekonuje Billego do podobnej przebieranki, dobierając kolor sukienki pod jego oczy. Właściwie Billy nie oponował zbyt mocno i dzięki temu mogliśmy zobaczyć świetny numer w wykonaniu chłopców. Niestety też widzieliśmy, jak słabym aktorem jest chłopiec który rolę Billego odgrywał. Był słaby wokalnie, aktorsko i właściwie choreograficznie również. Nie można tego zarzucić jego koledze, który radził sobie ze swoją partią rewelacyjnie.
"Letters". Billy decyduje się na prywatną naukę u Pani Wilkinson i postanawia przygotować się do egzaminu jak najlepiej. Niestety na ojca w kwestii tańca przekonać nie potrafi, więc zabiera rzeczy które mógłby nauczycielce ofiarować zamiast pieniędzy. Prócz kostki rubika i jakiejś kasety (taak... to było w czasach, kiedy muzyka była na kasetach) wziął ze sobą list. List, napisany przez mamę. Mama nie żyła, więc był on najcenniejszą rzeczą jaką posiadał, jednak taniec postawił ponad to. Piosenka niezwykle wzruszająca. Odśpiewana przez Billego w stronę nauczycielki na pustej sali gimnastycznej. Łzy leciały jak grochy i jego opiekunce i mnie.
W momencie gdy odbywa się przesłuchanie do szkoły baletowej rodzina Billego idzie na jakąś akcję (no tu właśnie nie zrozumiałam do końca, za dużo osób na raz). Generalnie coś jakby wojna. Z tego całego zamieszania Billy na nie dociera do sali górników, skąd miał odebrać kasetę z nagraniem do przesłuchania przy którym miał wykonać swój taniec. W związku z tym przesłuchanie odpada, Billy próbuje wciąż przekonać ojca do tańca tłumacząc, ze mama by mu pozwoliła- ojciec kończy rozmowę mówiąc, ze jego matka nie żyje. Billy zamyka się w sobie na rok, kończy z baletem tańcząc swój ostatni taniec-"angry dance"
https://www.youtube.com/watch?v=f1RB_T85nQk

Po przerwie widzimy przedstawienie świąteczne dla dzieci w którym slyszymy piosenkę "Marry Christmas Marget Thatcher"
https://www.youtube.com/watch?v=5K9-LwkdRcs
 która była była chyba ich nie sprzymierzeńcem . Poboba mi się początek śpiewany takjakby po pijacki, po czym w końcu dochodzi do tego orkiestra i słyszymy skoczną piosenkę. Wszyscy przebrani z M. Thatcher przedstawiali ją jako największego potwora.

Po spektaklu widzimy zasmuconego i pijanego jednak Pana Elliota, który śpiewa piosenkę "Deep Into the Ground" któa wywołuje u niego wspomnienia zmarłej żony. W ostatnim refrenie zostaje sam i dołącza do niego syn. Śpiewa z nim refren obiecując, że będzie z nim do śmierci. Wracając Billy spotyka Michela, któy przyznaje się, że się w koledze zakochał. Billy jednak twardo stwierdza, ze go interesuje tylko balet i że nie jest gejem. Michael daje mu na pożegnanie buziaka.

Michale odchodzi, zostawiając jednak włączony odtwarzacz muzyczny.Billy za to zaczyna sobie wyobrażać siebie, jako dorosłego, profesjonalnego tancerza. "Dream Ballet"
O tańcu się wypowiadać nie będę, przede wszystkim dlatego, ze nie potrafię. Zdecydowanie starszy Billy był lepszy, ponieważ był bardziej doświadczony. Jedyne co mi przeszkadzało to jego stringi i olbrzymi profil. Nie wiem ile on tam musiał sobie par skarpetek nawpychać, ale zdecydowanie nie było to naturalne ;)

"He Could Be A Star"
Do ojca dociera po woli, że w domu ma skarb, który nie może zostać w ukryciu. Spiera się ze starszym synem co jest istotniejsze- pomoc górninkom, czy pomoc Billego. W końcu wszyscy górnicy zrzucają się na podróż Billego na przesłuchanie do Londynu. Niestety jest to wciąż za mało, by podróż doszła do skutku. Billy otrzymuje jednak setki funtów od darczyńcy (kogoś wrogiego z pewnością), na ten gest oburza się Tony i wychodzi, jednak Billy może realizować swoje marzenia.

Billy z ojcem docierają na przesłuchanie. Billy wchodzi na salę przesłuchań a w tym momencie widzimy ojca Billego i ojca innego kandydata, który zdecydowanie jest lepiej ustawiony już na starcie. Wychodzi też nasz dorosły baletmistrz i ojciec czuje się zawstydzony gdy patrzy na jego... profil.Chowając się za kapelusz ulatnia się w kieszeni kulis. Widzimy wtedy przebieg egzaminu Billego. Przychodzi on na casting ze słoikiem pełnym pieniędzy. Ponieważ nie ma co zrobić z nim, stawia przed nosem komisji, która nie skrywa zdziwienia, czy wręcz obrzydzenia tym czynem. Następnie ze spodni Billy wyciąga kasetę, z której wyciągnęła się taśma. Więc ze stoickim spokojem i szerokim uśmiechem prosi on o ołówek, żeby taśmę wkręcić. I tak stoi i ją wkręca.. Nic się nie dzieje, oczywiście komisja traci cierpliwość. W końcu kaseta działa, włącza się muzyka i okazuje się że to nie ta strona. Po zmianie strony i ustawieniu na odpowiedni utwór okazuje się, ze muzyka już działa niezbyt płynnie ale Billy dzielnie tańczy.
Kolejna scena przesłuchań to rzeczywiście przesłuchanie, czyli rozmowa komisji z Billy'm i jego ojcem. Właściwie jego ojcem, bo Billy tylko przekazuje mu info na ucho i ojciec przekazuje (lub nie). Na scenie widzimy jedynie krzesła z Billym i jego tatą, komisję słychać z offów. Gdy Ci już odchodzą, komisja pyta się Billego, co czuje gdy tańczy. Billy odpowiada piosenką "Elektricity"- śpiewa (i tańczy)sam, ale nie ma lepszego nagrania ;)
https://www.youtube.com/watch?v=nij6ZSAiOI8
Przy każdej zwrotce właściwie odchodzi już, ale przypominają mu się jeszcze kolejne argumenty. Temu wszystkiemu przygląda się ojciec  stojący już przy wyjściu. Na koniec widać, że sam jest zaskoczony odpowiedzią syna, i niezależnie od decyzji komisji, jest on najlepszym tancerzem dla niego.

Billy wraca do domu, i po jakimś czasie otrzymuje list z decyzją. Rodzina chce otworzyć go przed jego przybyciem (babcia ciągle proponuje otworzyć go nad parą, żeby nie było widać śladu). Billy otwiera go w ciszy w swoim pokoju. W tym czasie na dole w kuchni są wydawane posiłki dla strajkujących górników- okazuje się też, ze związki zawodowe upadły, strajk jest zamknięty i niedługo będą zwolnieni(?). Billy jednak podąża za marzeniami. 
Żegna się z mamą w piosence "The Letter - Reprise". Mama mówi mu, że już się nigdy nie zobaczą.Tym razem to billy pisze do niej list, o tym,ze będzie mogła być z niego dumna. O tym, że zawsze będą się kochać- ale też jużnigdy się nie zobaczą. Kolejna piosenka, na której można tylko płakać.


No i kolejna scena do płakania- pożegnanie... Billy się pakuje i żegna się z wszystkimi w tych ciężkich czasach górnicy stają z tyłu sceny odśpiewując chórem "Once We Were Kings" i zjeżdżają (zapadnią) w dół. Billy spełnia swoje marzenia. Już bez muzyki słyszymy ostatnie słowa refranu górników.

Koniec. 

poniedziałek, 13 października 2014

Jekyll & Hyde - teatr muzyczny w Poznaniu

SPEKTAKL: 6/10
REŻYSERIA: 6/10
SCENOGRAFIA: 5/10
Komu polecam?
Osobom, które nie widziały wieelkich przedstawiań i nie mają zbyt wielkich oczekiwań. Mimo wszystko spektakl jest skromny, choć jeśli chodzi o repertuar Poznański zdecydowanie się  z niego wybija.

Pierwsze co mnie uderzyło w tym teatrze to wielkość. Chyba już się przyzwyczaiłam do molochów teatralnych i wielkość sali na któej oglądaliśmy spektakl dość mocno mnie wybiła. Nie spodziewałam się widowni liczącej 412 miejsc. Niby wiem, że Gdynia ma największy teatr, ale żeby na tak mały opłacało się w ogóle ściągać spektakl.. Ceny biletów zaczęłąm rozumieć ;)

Spektakl rozpoczyna fragment listu/informacji przeczytanej, przez przyjaciela Jekyla. Nastepnie widzimy dr Jekyla, który szuka lekarstwa dla pacjenta opentanego.  Bardzo mi się podobał Janusz w " lost in the darkness".  Bardzo był zaangażowany w samo poszukiwanie i nie mógł zrozumieć dlaczego nie można nic na tę chorobę zaradzić. Zaczyna bardzo delikanie śpiewać na koniec kończąc mocniejszym, wręcz decydującym głosem. Mimo, że jestem zwolennikiem mocniejszych piosenek na wstępie, sam utwór w sobie mi się podobał. Scena moim zdaniem została niepotrzebnie zostawiona pusta, z pewnością można było coś tu dodać.

Fasada- Bardzo mi się podobał tekst! Bardzo bardzo bardzo! Niestety w chórze czasem nie było słychać pojedynczych mikroportów, które coś dorzucały. Właściwie na miejscu producentów tę piosenkę dałabym na początek- była bardzo wciągająca :) Jedyne zastrzeżenie miałabym do aktorów- za długo rozwlekali śpiew. Chodzi mi o to, że powinno się tam śpiewać krótkimi sylabami a przez lekko przedłużone niestety wszystko się zlewało i nie możnabyło częściowo tekstu zrozumieć. Miałam tu skojarzenie w tej scenie z maskaradą z Upiora. Może to przez temat masek wkładanych na twarz?

Rada nadzorcza. Ok, w skład rady wchodziło 6 osób, więc nie będę się tego czepiać. Ale kto widział szpital w którym po korytarzu nie śmigają ludzie? Czemu za mleczną szybą nie widzieliśmy pędzących pielęgniarek/lekarzy/ludzi na wózku bądź chociaż animacji? Pusto to wyszło, a taki pęd myślę, że również dodałby tempa piosence. Nie podobał mi się strój Mart Wiejak. I nie chodzi mi tu o wielki wystający znad zadka welon ale o materiał, który był chyba plastikowy bo się nie układał w nic.

i teraz uwaga, coś mi się podoba ;)
Między piosenką a kolejną sceną nie było przerwy i muzyka była grana ciągiem.

Piosenka zaręczynowa- No jak dla mnie Krzemień tam wchodziła w tak wysokie dźwięki, które mnie bolały i naprawdę były nie przyjemne. Trzeba tu dodać, że Krucińskiemu popsuł się mikroport i okropliwie się sprzężał lub szumiał. Został on zastąpiony ogromnym, niedyskretnym mikrofonem statywowym. Właściwie udało im się zagrać do końca, mimo, że musieli się chwytać za ręce i się pocałować. 
Właściwie długo się zastanawiałam jak mu tak szybko zainstalują mikroport- w kolejnej scenie stary mikroport zostal zdjęty i zastąpiony nowym (?). W każdym razie był z pewnością zdjęty, ponieważ z tyłu było widać sterczący kabelek. Po kolejnym zejściu już wszystko było na miejscu jak należy :)
<uwielbiam wpadki na spektaklach>

Podobał mi się motyw rozmowy córki z ojcem, chociaż też trochę Cosette z VJ zajeżdżało ;)

Burdel. W sumie nie rozumiem po co teatr inwestuje w schody które są użyte chyba w jednej scenie i do tego jak je podnoszą z powrotem nie ukrywają tego muzyką i strasznie trzesczą. Jeszcze są nie opuszczane automatycznie co powoduje efekt buju lamp w kolejnej scenie ;)

Lucy... Scena w któej pierwszy raz poczułam, ze mi się coś tak po prostu podoba. Myślę, że spory wpływ ma na to podobieństrwo aktorki, któą uwielbiam, co powoduje, że scena jest po prostu najlepsza! 
Bardzo mi się podobało odskoczenie od spektaklu i od strony muzycznej, kolorystycznej i wokalnej. Wszystko przecudowne. Bardzo melodyjna piosenka i z pewnością będę jej w kółko słuchać niebawem. Z choreografią poszaleć nie mogli ze wzgledu na wielkość sceny, ale i tak na warunki które mają poradzili sobie świetnie!

To jest ten moment. W piosence zakochałam się w... dawno temu w  wykonaniu Tomka Więcka. Nie wiedziałam wtedy o czym opowiada ta piosenka, z jakiego spektaklu pochodzi ale melodia mnie urzekła. Kruciński był milion razy lepszy od Więcka w mojej pamięci. Obłęd w oczach i napalenie, że w końcu to wszystko nastąpi. Końcówka wyciągnięta bez żadnego wibratta- niesamowita. Czy ten człowiek czasem fałszuje? Czy bywa nie w formie? Nie życzę mu tego, ale chcialabym to zobaczyć! 

Dużo było scen, między którymi była pusta scena. To dość słabe i nie powinno mieć miejsca w teatrze muzycznym, który ma do dyspozycji również muzykę do zapełnienia pustki na scenie. Spektakl tracił na tempie, ktore jest tak istotne szczególnie w przedstawianiach muzycznych. Niestety takie rozwiazanie powoduje, ze sceny są nie spójne i zdecydowanie samo napięcie między scenami nie jest już takie jakie mogłoby być.

Transformacja.  W sumie nie wiem czemu ale myślałam, że będzie on bardziej przemieniony. Wynikało to z pewnością z nieznajomości materiału bo później zobaczyłam, ze nie było to możliwe. Transformacja samego Jekyla w  Hyde'a była dla mnie świetna. To jak Kruciński mówił normalnym błogim wręcz głosem który przerwał jego własny krzyk. Niestety trochę za komiczny był jego śmiech pod koniec tej sceny. Nie był on zdecydowanie wrogi. 

Chce mi się żyć! Tu w końcu tak naprawdę zaczęło się coś dziać. Poczułąm, ze jestem w teatrze na przedstawieniu muzycznym i poczułam to i na płaszczyźnie muzycznej, aktorskiej, wokalnej, choreograficznej oraz w pozostałych rolach ;)

Nic poza pracą. Uwielbiam piosenki na dwugłosy. Cokolwiekby śpiewali, byłoby to cudowne, a tu dwugłos do kwadratu, więc nie będę się wypowiadać, ponieważ było to po prostu wspaniałe.

Akt drugi..
I niby bardziej mi się podobała  tak właściwie mam nie wiele do powiedzenia w tej kwestii ;)
Zdecydowanie podobał mi się z powodu akcji, a le myślę, że wielką kropką nad "i" była rozszerzona rola Lucy, . A mało było Edyty. Przykro mi, ale mi na scenie po prostu jej brak aktorstwa przeszkadza.
Someone like you- bardzo mnie ta piosenka wzruszyla. To, jak ta kobieta pokochała Jekylla było bardzo emocjonujące. I to, że była dla niego nikim, i to, że on ją dostrzegł mimo zawodu wykonywanego oraz notabene posiadając narzeczoną. Trochę nawet jak dla mnie przeginał z tą czułością, ponieważ pozwalał jej poczuć się kochaną. A widać było, że jest tak dobrym człowiekiem, że nie zdradzi swojej dziewczyny.
"Chce mi się żyć- repryza". Baaardzo podobał mi się strój księdza ubranego w sutannę z płomieniami piekielnymi na dole. Naprawdę to połączenie robiło ogromne wrażenie. I Hyde'owe zawodzenie "ja będę żył wiecznie z szatanem" było obłędne tak samo z resztą jak obłęd w oczach Krucińskiego. Po prostu lubię takich brutalnych mężczyzn i się zakochałam!
"Zbrodnia". Trochę rozbawiła mnie choreografia. Nie wiem w sumie czemu, ponieważ nie potrafię powiedzieć co dokładnie mi się nie podobało. Chyba chodzenie przez aktorów na początku w kółko utrzymując stałą pozę w górnej partii ciała. W Lalce miało to sens, chociaż tam też całe ciała zamierały w bezruchu. A tu częściowo chodzili, częściowo zamierali. Nie czaję. Piosenka chyba również nie była moim faworytem.

W naszym dawnym śnie- piosenka nie porywa, choć może być wzruszająca. My wiemy, co kryje się pod postacią Jekylla. Emma nie. Ale wciąż go kocha i próbuje miłością całe to zło zwalczyć.
W obłędzie podobał mi się Pierczyński który w końcu wyszedł również druga nogą z roli Thenardiera i zupełnie go w nim nie widziałam. Żałuję, ze tak dobry aktor został obsadzonyw  takiej nieznaczącej roli. Z drugiej strony w sumie albo ta albo żadna bo w sumie nie było innych ról ;)
W oczach tych- taka  pieśń która musi się pojawić w każdym spektaklu gdy sa dwie kobiety i jeden mężczyzna. Było tak w nędznikach, miss saigon i wielu innych więc i tu jej zabraknąć nie mogło. Nie lubię takich wyjców, więc nie polubiłam.
W "niebezpieczna to gra" oczywiście chyba najbardziej zapamiętam jak bardzo Hyde rzucił nią o łóżko. Piosenka ładna, klimatyczna chociaż w sumie momentami nie wiedizałam już czy śpiewa ją Jekyll czy Hyde. Jakoś tak nie mogłam ogarnąć tego - a że jak się czegoś nie wie to jest głupie, więc stwierdzam, ze mi się nie podobało ;)
Fasada- repryza. Czy to tu się rozbiegły postaci po sali?

"Nie wie nikt"- tu stwierdzają oboje (Lucy i Gabriel), że Jekyll jest ich przyjacielem. I aż czekałam, że ta przyjaźń połączy ich serduszka i się zakochają i będa żyli długo i szczęśliwie. Niestety scena się po prostu skończyła, więc romansu nie było.
Nowe życie- piosenka mnie niestety nie porawła, chyba po prostu za dużo było tego typu piosenek. Chociaż burza i ciemna postać przedzierająca się za nią  wypadły ładnie.
Śmierć Lucy. No i tu trochę nie ogarnęłam. Wcześniej jak Hyde przyszedł do niej do łóżka była zadowolona. Ok, wiem, że było to spowodowane strachem i powiedzmy, ze nie chciała dac po spbie po prostu poznać, ze jest przestraszona. Ale w tej scenie już od samego początku glos ściszony, półszept, i mowa ciała wskazująca na paraliż. Już wiedziała, że umrze? Tylko dlatego, że nie było songu? No heloooł! Chyba była w takim transie jak Christine w Upiorze.

Konfrontacja- Ja chyba z założenia powinnam lubić utwory o takim tytule. Jeszcze się nie przejechałam na nich. Mało tego, powinni złe piosenki tak nazywać i czuję, że od razu by wiele zyskały. No, więc bardzo mi się podobało, że w jednym momencie Kruciński musiał na naszych oczach być Hydem i Jekyllem. I tak lawirował między tymi postaciami. Myślę, że wymagało to potężnych umiejętności aktorskich. Umiejętności również wymagało poprawne obsłużenie świateł (moim zdaniem zmienia się to jednym przyciskiem i to w takt muzyki, ale może się nie znam). Wraz z przemianą głównego bohatera zmieniało się również oświetlenie. Typowo teatralnie- ciepłe żółte światło do dobrego wcielenia, mok wokół i bijące białe światło do złego. Więc wraz ze zmianą technik aktorskich i dodaniem lub ujęciem chrypki zmieniało się również światło. Niestety, z wręcz sekundowym opóźnieniem. Nie przeszkadzało to mocno, ale wyobraźmy sobie jak byłoby to genialne, gdyby było dopracowane? Bardzo też mi się podobało jak Jekyll na początku był osobą silnie stojącą na ziemi, a Hyde wręcz upadłą i jak to w trakcie piosenki się pozmieniało, kończąc na odwrotnym ustawieniu panów.

No dobra. Na scenie ślubu chyba nikt się nie spodziewał, że J/H umrze. Wręcz przypominało to taki ślub Shreka, z tym że tym razem to z jego strony baliśmy się przemiany i liczyliśmy, że pocałunek królewny zdejmie z niego tę klątwę. Niestety, w imię nauki i popełnionych błędów Jekyll był zmuszony poprosić swojego przyjaciela, by ten go zabił zanim on zabije swoją ukochaną. Początkowo Emma próbowała go przywołać swoim (syrenim) śpiewem, jednak bardzo nieudolnie, i gdy Jekyll zaczął się przeobrażać to mimo wcześniejszego wystrzegania się noża, Gabriel zabił go uwalniając miasto a przede wszystkim Emmę od mordercy. Ale! Scena wyglądała na niedokończoną. Nie było wiadomo, czy mamy klaskać normalnie (czyli klaszcze kto chce), czy to już koniec i klaszczemy wszyscy- częściowo wzruszeni, częściowo zadowoleni z końca przedstawienia i szczęśliwi, że będziemy mogli w końcu iść ten mecz obejrzeć. Okazało się że to koniec. Muzyka, napisy końcowe, the end.
---
Właściwie myślałam, że mniej plusów tym wszystkim było, a tu wychodzi , ze nie było tak źle. Zdecydowanie powinnam milczeć i jak zwykle wypowiadać się po jakimś czasie ;)

Nie rozumiem dlaczego muzyka nie była przedłużona o parę taktów, tak aby scena nie była pusta. Nie muszą jej przecież zapełniać non-stop aktorami, ale czarna nie powinna być, nie mówiąc o tym, że w tym momencie było słychać pęd sceny obrotowej oraz tupot stóp ;)

Właściwie spektakl po raz kolejny bez happyendu nie nadający się do puszczenia dzieciom, żeby nie zaburzyć ich światopoglądu w różowe życie i wieczne dobre zakończenia. Miłością nie da się wszystkiego zwalczyć/naprawić/wyleczyć. Chociaż może to właśnie jego bliscy nawalili dając mu jej mniej niż było potrzeba? Może gdyby nie tylko Emma w niego wierzyła byłoby inaczej? Jekyll nie żyje. I już się tego nigdy nie dowiemy. No, ewentualnie na zielonym ;)

piątek, 10 października 2014

AVENUE Q- Teatr Muzyczny Gdynia, McCollum, Goodman, Seller, M. Miklasz

SPEKTAKL: 9/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 7/10

Komu polecam?
Wszystkim którzy myślą, że są otwarci na wszystko. Można się wiele os sobie samym dowiedzieć ;)

Po spacerze po londyńskich teatrach chyba przyzwyczaiłam się do teatru, który od razy po wejściu wciąga Cię w dany spektakl. Scenografia wcale niepudełkowa, wypełzająca poza scenę, wylewająca się wręcz na publiczność- to westendowa domena. Mogą sobie na to pozwolić- cały budynek poświęcają na jeden spektakl. 

I tak idąc do mojego ( a właściwie Mojego) teatru w progu wejścia na salę zostałam zaatakowana wręcz papierową ścianą z cegieł i napisem "życie jest nowelą" i zastanawiałam się WTF. Wchodząc dalej na swoje siedzenie szłam ulicą Sezamkową, i na jej części spoczywały moje stopy aż do samych oklasków (no...prawie).

Spektkal rozpoczyna śpiewająca garstka aktorów w czerni, śpiewająca w takt skocznej melodii o pięknym dniu, który wstaje nad Avenue Q. Tu słoneczko, tam chmurka... rachunki, brak kasy i beznadziejne mieszkanie w zapyziałej dzielnicy. I już wiemy, że i do teatru dotarła moda na "to, że jest animowane, nie znaczy, że dla dzieci".

Od pierwszego momentu nie miałam problemu (którego się obawiałam) czyli skupiania się na aktorach, zamiast na lalkach. Jednak lalki same w sobie były tak dobrze wykonane, dobrane a przede wszystkim sterowane, że nie było opcji, zeby na nie nie patrzeć ;)

Przekleństw nie ma aż tyle, co reklamują- albo już mam taki wypaczony mózg, że ich nie słyszę lub nie robią na mnie wrażenia. 
Jeśli chodzi o tłumaczenie podoba mi się język współczesny, użycie tekstów "na czasie". Lubię, gdy spektakl jest spersonalizowany pod odbiorcę oraz miejsce w którym go oglądamy. I tu mamy Maciusia z Klanu, całą playlistę polskich przebojów, oraz podróże gdyńską SKMką i marzeniach o przeprowadzce do Witomina. Czy Witomino to odpowiednik naszej Orunii? takie wrażenie właśnie odniosłam gdy wszyscy na to hasło zaczęli się śmiać w głos ;)
Na początku raziły mnie przerwy w scenach, co nie pozwalało się wciągnąć w fabułę. Tworzyło to bardziej "sitcomy" i obejrzenie nowych bohaterów i ich "ja" do tego stopnia, że właściwie sama zastanawiałąm się czy ten spektakl ma jakiś sens, czy tylko chcą sobie pośpiewać piosenki o gejach i pornolach i jedynie pokazać, że spektakl można wystawić w innej formie. Jeśli chodzi o grę aktorską podobał mi się każdy z osobna i wszyscy zarazem! Stwierdziłam też, że taki rodzaj przedstawienia jest oszczędny, ponieważ jak były sceny zbiorowe wydawało się, że jest taaaaki tłum. Ale zarazem gdy były poważniejsze sceny aktorzy znikali w tle i widziało się jedynie lalki. Chyba o to chodziło-więc jestem pod wrażeniem.

Podobało mi się również indywidualne podejście do lalek. Żadna nie ma wymiennego aktora, więc zostały one wykonane pod konkretnego współtowarzysza roli. Najgrubszy był Sasza, najsmuklejszą buzię miał Mateusz Deskiewicz, Maja zaś miała takie same spineczki i makijaż jak jej lalka. Trębacz sterowała prostytutką-w końcu pasowałą do jakiejś roli- i nie miała zadnego makijazu, co też było trafną decyzją bo nie rzucała się w oczy i mnie nie drażniła. Pojawił sie też nowy aktor ze studium, bardzo dobrze zbudowany ^^. Pomagał innym w obsługiwniu postaci, gdy była taka potrzeb, będąc przy tym nie zauważalnym. Dodatkowo ma bardzo ciekawą barwę głosu i nazwisko jeszcze piękniejsze- Czech. Kocham! <3. Agata może spać spokojnie, Krzysztof a już nie chcę ;)


Piosenki są utrzymane w temacie z Ulicy Sezamkowej. Gdyby wyłączyć słuchanie tekstów, można spokjnie puszczać dzieciom jako piosenki dla nich właśnie przeznaczone. Są śpiewane w uroczy, wesoły sposób że aż do przesady. Na szczęście w takich momentach jesteśmy sprowadzani na ziemię np. przez Saszę, który całą piosenkę śpiewa do czego służy internet mężczyznom.
Cały spektakl rozjaśniały animacje i krótkie filmiki (nie zawsze porywające). Okazało się też, że znam parę piosenek i to w polskim tłumaczeniu i w życiu nie podejrzewałam, że pochodzą z tego spektaklu (pewnie przez brak przekleństw  i sprośności). Najciekawsza animacją jak dla mnie był powrót do młodości postaci, gdzie w tle pokazane były zdjęcia aktorów z czasów studium.Zdjęcia o tyle wzruszające, ponieważ na niektórych było widać stare części teatru oraz M.Korwina i Sebastiana. Poza tym przypomniało mi się, że Krzysztof Wojciechowski miał kiedyś długie włosy, a teraz walczy, żeby ich resztkę na głowie utrzymać ;). Były też pod tym względem niedociągnięcia. Chcąc pokazać ten sam czas w teatrze ( xD) i dwa miejsca- posłużyli się animacją jednej z bohaterek i wystawieniem "na żywo" drugiej. No i wszystko fajnie, bo czemuby nie łączyć takich metod. Jednak wyświetlany muppet nie był ciągle w ruchu. Tak jak Baka, gdzy schodizł z pierwszego plany gasła bez ruchu. Bardzo mnie to raziło. Bardzo bardzo bardzo.

Poruszane jest wiele kwestii i tak naprawdę nie uważam, ze były przedstawione wulgarnie, choć wprost. Sama miałam mieszane uczucia w niektórych scenach.
w np. "Jesteś małym rasistą". Piosenka która mówi o tym, że normalne, nieowlosione muppety nie lubią kudłatych. Więc nie nawiązuje tu do zadnych tematów biało-afroamerykańskich. W którymś momencie jednak pada zdanie, że rosjanina nie zatrudni, bo jest rosjaninem.I tu poczułam, że trochę przechodzą tę granicę i , że chyba nie jestem jednak tak otwarta jak myslałam ;)

Jednak największym zaskoczeniem bylo dla mnie pojawienie się... Maciusia z Klanu. Stracił pracę i zostaje cieciem. Zastanawia mnie, czy ktoś pokusił się na zdobycie zgody, żeby wykorzystać jego nazwisko. Nie jest on tu wyśmiewany, obrażany i w ogóle (choć parę razy wspominają, że ma downa) więc nie sądzę, żeby ktoś, kto potrafi się sam z siebie śmiać uciaszyłby się, ze jego postać aż tak się zasłużyła, że bierze udział w spektaklu. Jednak nie jestem pewna, czy jednak osoba niepełnosprawna ma taki dystans do siebie. Nie wiem, bo takiej nie znam. Mam jednak nadzieję, ze nie będzie z tego afery.

Kasia Wojasińska się zgotowała- mówiła do lalki i chciała ją pocieszyć. Mówiła cały swój monolog do niej, ale za ramię złapała aktora. Wszyscy stali zmieszani i zaskoczeni tą pomyłką, Kasia zrobiła się czerwona, ale mimo wszystko pociągnęła wszystko do końca.

Niestety nie wszyscy potrafią się śmiać z siebie, bądź uwazają, ze nie powinno coś takiego mieć miejsca w teatrze- Stąd parę osób po przerwie nie wróciło.

Jeśli chodzi o publiczność to chyba największym zaskoczeniem było dla mnie to, że starsi ludzie którzy koło mnie siedzieli byli spektaklem zachwyceni- a to po nich spodziewałabym się takiej zaściankowości. Była wycieczka klasowa i nie omieszkałam podsłuchać rozmów- "nawet dało się obejrzeć".

Zakończenie spektaklu jest również zaskakujące. Bardzo mi się podoba- choć po takich słowach każdy będzie myślał, ze będą jakieś fajerwerki. Nie. Nie będzie. Zdecydowanie. Ale spektakl mimo wcześniejszych wątpliwości był przemyślany.

Czas minął mi niesamowicie szybko- dawno nie wciągnęłam się w spektakl aż tak. Do czasu... i tu jest coś co spowodowalo, że spektaklu nie polubię. Mało tego, zastanawiam się czy jeszcze nie powinnam podpalić teatru- i tym razem nie ze względu na Dyrekcję (chociaz kto ich tam wie...). Otóż. Siedzę sobie ja. Grzecznie oglądam spektakl. Śmieje się kiedy trzeba, klaszczę w rytm muzyki, aż tu nagle ktoś wbiega z wielkim tupotem na scenę. Leci jak szalony w moją stronę. Moje wypieki na twarzy zniknęły momentalnie i przybrałam kolor zbliżony do tynku. Prawie straciłam przytomność, gdy tak biegł w moją stronę. Biegł ogromny, ogromniasty pająk! Przeobrzydliwy! Kolejny największy i najbrzydszy jakiego widziałam w życiu. Czas stanął w miejscu a w mojej głowie było tylko jedno pytanie. Podnosić torebkę, czy nie. Podniosę, mogę stracić spektakl. Nie podniosę, może się tam schować pająk, i mogę już więcej spektakli w życiu nie zobaczyć. Nie podniosłam. Teraz czuję, jak jego wszystkie nóżki po mnie chodzą mimo, że torebkę zwinęłam najszczelniej jak potrafiłam.
Tak więc zdecydowanie nie polecam. Szkoda kasy. Pająki mam tez w piwnicy- mogę pokazać za mniejszą opłatą ;)


opis spektaklu na stronie teatru
zdjecia pochodzą ze strony teatru




poniedziałek, 14 lipca 2014

SEKS DLA OPORNYCH- Teatr Wybrzeże, Michele Riml, Krystyna Janda

SPEKTAKL: 6/10
REŻYSERIA: 6/10
SCENOGRAFIA: -

Komu polecam?
Małżeństwom przed i po przejściach. Dla miłośników warsztatu aktorskiego Doroty Kolak i takich, którzy chcą się pośmiać z tematów tabu oraz samych siebie






Przypadkowo zupełnie pojawiłam się po raz drugi na "seksie dla opornych" w teatrze Wybrzeże. Teatr przeze mnie rzadko odwiedzany. Przede wszystkim  nie podoba mi sie tam nagłośnienie, a właściwie jego brak. Wiecznie mam problem ze zrozumieniem kwestii. Ponadto jednak trafiam na spektakle które mnie nie porywają- wręcz przeciwnie, przez ich większość zastanawiam się, jak bardzo będzie to niegrzeczne, gdy wyjdę.
No ale ponieważ po raz drugi na ten spektakl zawitałam, nie mogło być z nim tak źle. Poprzednio siedziałam w ostatnim rzędzie, nie widziałam zbyt wiele. Byłam również z mamą, i czasem po ludzku krępowało mnie śmianie się z niektórych "seksownych" dowcipów.
Tym razem na spektakl poszłam z przyjaciółką, w o wiele lepszym dla mnie czasie- więc liczyłam na inny odbiór spektaklu.



Tak rzeczywiście było. Właściwie można powiedzieć, że widziałam go po rz pierwszy. Spektakl, jak ich większość składa się z dwóch aktów. W pierwszym możemy zapoznać się z problemem małżeńskim, w którym pozornie brakuje tylko miłości fizycznej. Z każdą minutą widać, że para nie dogaduje się w wielu płaszczyznach- i gdy dla Niej jest coś bardzo istotne, to On uznaje to za pierdołę nie wartą niczego. I tak sobie opowiadają co ona lubi, a co mu przeszkadza. Jest to przekazane w bardzo zabawny sposób, jednak pod koniec pierwszego aktu widać, że obojga partnerów ponosi i grożą sobie rozwodem. Tu następuje przerwa. w momencie, gdy właściwie znajdujemy się z nimi w mieszkaniu, i jako początkowo proszony gość, czujemy się jednak nieswojo, jak w domu, gdzie nagle wybucha kłótnia i chętnie byśmy wyszli. No i reżyserka (K.Janda) pozwoliła nam z tego domu wyjść.
Idziemy więc do znajomych, do baru, popatrzeć jak na Targu Węglowym chadzają sobie ludzie. Właściwie zapominamy, że był taki spektakl- mimo, że wcześniej bawiliśmy się przednio. Ale o spektaklu przypomina nam dzwonek- więc posłusznie wracamy na salę.
Małżonkowie kontynuują temat rozwodu. Właściwie on pakuje walizki, ona ucieka przed kłopotem do łazienki, podając jemu jedynie szczoteczkę. On jeszcze chętniej się ubiera i podąża w kierunku drzwi. Nie udało im się dojść do porozumienia. Nie zrozumieli czego pragnie ta druga osoba i dlaczego jej to tak bardzo przeszkadza. Ba! Nawet nie chcieli się tym zajmować. On wolał obejrzeć wiadomości i sobie potańczyć, ku uciesze widowni. Ona w końcu pod niego też się podpasowała, przebierając się dziwacznie w lateksowy kostium. I się dogadali. Na chwilę. Pewnie bardzo krótką. A ludzie w koło klaskali, udowadniając, jak bardzo nie zrozumieli nic z tego spektaklu.
Od strony aktorskiej prym wiodła Dorota Kolak. Była przede wszystkim naturalna. Dobrze rozumiała swoją rolę. Nawet gdy nie była na pierwszym planie, bo monolog miał sceniczny partner Mirosław Baka, cały czas grała.
Baka niestety gdy miał kwestię lub gest zpaisany w scenariuszu robił to wzorcowo. Jednak podczas dłuższych wypowiedzi Kolak po prostu siedział( lub stał) i czekał aż ta skończy kwestię- kiedy On z powrotem będzie mógł powiedzieć swoje linijki tekstu. Nie do końca chyba o to chodzi w ogólnie pojętym aktorstwie...

Spektakl jest dobry! Nawet bardzo! Ale czy taki wesoły? pierwszy akt zdecydowanie, ale przy drugim... Wypadałoby czasem przemyśleć, z czego się śmiejemy. Spektakl nie ma wesołego zakończenia, nie daje nadziei na zmianę. Lubię takie spektakle. Nie lubię ludzi, którzy ich nie rozumieją i wszystko odbierają, jako jedną wielką farsę.


opis spektaklu na stronie teatru
zdjęcia pochodzą ze strony teatru

niedziela, 13 lipca 2014

KORWINALIA, czyli zamknięcie sezonu 2013/2014

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 10/10
WZRUSZENIE: GWARANTOWANE

Spektakl wystawiony ku pamięci Macieja Korwina.

Idealny dzień, żeby nadać Imię Novej scenie, to oczywiście piątek 13go. 

Bilety kupiłam dawno... W marcu? jakoś tak. Na 13 nie było prawie miejsc, więc PO RAZ PIERWSZY wylądowałam w prawej loży i stwierdziłam, że mimo 6go rzędu widoczność jest nie najgorsza.

Ale od początku. Bilety kupiłam jeszcze szybciej,  a po jakimś czasie okazało się, że niestety ten termin pokrywa się z terminem imprezy firmowej. I teraz mam nauczkę, że w takich wyjątkowych dniach od razu musze zgłosić w pracy, że idę na rano. Niestety było już za późno, każdy chciał się wystroić, więc zostałam w pracy z nadzieją, ze się wyrobię. I tak na to wszystko wskazywało- niestety jak to bywa w naszej deiksie,  były małe problemy i wyjechałam z 10 minutowym przesunięciem czasowym. I to było te 10 minut, które straciłam później na parkingu w poszukiwaniu miejsc, uważając, żeby po drodze nie rozjechać plażowiczów.

Zaparkowałam. Wychodzę z auta i podchodze pod teatr. A tu burza oklasków. Oni już wszyscy wiedzą o moim chytrym planie zawładnięcia teatrem? nie. To właśnie zakończyła się uroczystość nadania imienia. No trudno... Grunt, że nadali- bo już nawet o tak oczywistą rzecz jak ta się zaczynałam po woli obawiać. Później się nawet cieszyłam z tego, że nie byłam na tym obecna, ale o tym za chwilę.

Przechodząc już do samego koncertu, to dawno nie trafił mi sie rząd pełen porządnych ludzi. Wszyscy uprzejmi, nie jedli cukierków, nie szurali butami, klaskali w odpowiednim momencie ;)

Koncert rozpoczął się uwerturą( oryinał: Endgame, Chess), w której były wyśpiewane wszystkie tytuły spektakli, które stworzył Dyrektor (swoją drogą była ona już wykonana na Jego pogrzebie). Aktorzy byli ustawieni w okręgu na dużej obrotówce, w przeróżnych strojach- były nawet takie, których nie znałam ^^. Scena się po woli obracała, jak pozytywka- aktorzy raz na obrót zmieniali pozę. Na samym środku stał fortepian z muzykiem, który czekał, na znak, by móc zacząć swój utwór, a obok niego na ziemi leżała nasza tancerka Villde w białej leciutkiej sukieneczce, z niebieską szarfą na szyi. 

Na hasło Sunset Boulevard aktorzy w ciemnościach zeszli, i pojawił się biały snop światła na Vilde. Pierwszy raz wzruszył mnie taniec. Nie potrafię powiedziec tak naprawdę, o czym ona tańczyła. Nie potrafię nic mówić o tańcu- jedynie moge powiedzieć, że nie był kwaśny.

Koncert rozpoczął Maciej Korwin śpiewając piosenkę otwierającą Cabaret, komentując swoimi żarcikami. Nigdy nie widziałam go śpiewającego- i tak jak myślałam, nie jest najlepszy w tym, więc dobrze, że reżyserował ;)

Następnie był Opening z Klatki wariatek. Bardzo go lubię, bo dużo stepują- a nie ma nic lepszego niż dźwięk metalu uderzający rytmicznie o podłogę ^^. Zaczyna się rytmicznym i bardzo powolnym wejściem tancerzy na scenę. Ubrani w czarne garnitury, wchodzący na palcach. W tle pojawiło się wielkie zdjęcie Korwina, który wyglądał, jakby ich obserwował. Było tak pokazane przez pierwszą część utworu, a następnie zaczęły być pokazywane zdjęcia plakatów i fragmenty spektakli. MK powrócił na tym samym zdjęciu na zakończeniu tej piosenki. Chyba Mu się podobało. Klatka Wariatek była wznowiona na początku 2013r.- Początkowo Korwin był reżyserem i miał poprowadzić również próby wznowieniowe.

Evita- Wystąpiła Dorota Kowalewska w swoim "sztampowym" numerze, w "don't cry for me..". Ale jak stała na scenie przypomniałam sobie dzień zamknięcia dużej sceny. Nie pociągnęła wtedy pieśni do końca. Zaczął łamać się jej głos i po występnie... Teraz było właściwie było podobnie. Nie przerwała piosenki, jednak widać było jak bardzo walczy, zeby wyglądało tak jakby nie płakała. Przy murmurando, gdy J. Wester do niej podchodził widać było jak walczy, zeby się nie rozkleić, więc unikała z nim kontaktu wzrokowego, i szybko przejęła różę od niego i odwróciła głowę. Gdy już odchodzili w otchłań sceny Jacek Wester ją objął i widać było, że tak mocno zaszlochała. 
Pierwszy raz poczułam, ze chętnie bym tę Evitę obejrzała- ta jedna piosenka wzbudziła we mnie takie emocje jak Nędznicy. Ponoć jest bardzo dobra jej  ekranizacja.
<btw. na drugim spektaklu olśniło mnie, że ta suknia w której Dorota w Evicie występowała to ta sama którą ma Wester na sobie gdy w Spamie jest za Villas przebrany :))

Medley. Na środku stały litery MK. Z lewej strony sceny pojawiały się postaci ze spektaklu i śpiewały stojąc w miejscu- przemieszczały się dzięki scenie obrotowej i tak docierając do prawej strony sceny uciekali. Przez ten czas przez około 30 sek. prezentowali fragment spektaklu.

Przejście przez morze- kolęda. Oprócz tytułu nic więcej o tym spektaklu nigdy nic więcej nie widzialam/słyszałąm. Tu piosenkę śpiewała Anna Andrzejewska- stojąc w płaszczu z Psalmu stojących w kolejce. Właściwie obydwa te spektakle mają w tytule kolęda, stąd może to podobieństw. Piosenka od razu skojarzyła mi się też z utworami Kaczmarskiego- ale topewnie przez okres powstania tego spektaklu.

Ania z Zielonego wzgórza. No już wiem co wystawię dla dzieci w tym teatrze! W tytułowej roli Ola Meller, która przeuroczo wykonała piosenkę- leżąc cały czas na jednoosobowym łóżku (tak... to to łóżko o któe się pytałyśmy pani z jakiego spektaklu pochodzi, a ona nie wiedziała;)). Tu jedynie mogę wzdychać ponieważ wykonanie było genialne, ale i też sama muzyka genialna. Mam nadzieję, ze nie będzie ciężko pozyskać prawa autorskie do tego spektaklu. Nie no... zakochałam się :)
Świat Prospera. Pierwsze w ogóle słyszę ten tytuł i byłam wręcz przekonana, ze im się coś pomerdalo, bo czegoś takiego nie było u nas nigdy w teatrze. I połowicznie miałąm racj, bo było wystawiane to jedynie w niemczech. Piosenka była wykonana powiedzmy, że po angielsku. Wykonał ją Marek Richter- nic nie rozumiałam- miałam wrażenie, jakbym słychała Passanger-Kultu,w którym nie rozumiem ani slowa. Richter jako jedyny nie stał w miejscu- muzyka była mocno metalowa, więc głupio by to nawet wyglądało. Choreografię mial tak samo ambitną jak Kazik ( nie wiem skąd tu tyle nawiązań do Kultu..może takmiało być). Generalnie szybkim krokiem chodził od kieszeni do kieszeni mamrocząc coś w mikrofon. W tle (tak samo jak przy innych spektaklach) pojawił się plakat z tego spektaklu i poczułam wielką nienawiść- i pewność, że w tymteatrze ta piosenka już nigdy nie będzie wykonana. Nagle okazało się, że doskonale rozumiem niemiecki- a szczególnie tytuł utworu literackiego na podstawie którego powstał spektakl. Der Storm. Wiliam Sheakspeare. Koniec. 
Szalone nożyczki. Totalnie nie rozumiałąm po co wplątali w ten spektakl właśnie nożyczki. Myślałam, że Tonio zaprezentuje swoje propozycje musicali, któw chciał wystawić w naszym teatrze. I trochę tak było, ale zamiast na musicalach- skupił się na Edycie Górniak i moim zdaniem strasznie odstawał od całej konwencji tego mixu.
Słowa. Kaczmarski. Genealnie jak dla mnie zbędne- było prawie że identyczne jak przejście przez morze. No ale muszę napisać, że Ostrowski jak się denerwuje najbardziej podoba mi się na scenie :)

Footloose- Chcę Bohatera. Piosenkę śpiewała Ola Meller. I mimo, że widziałam to dwa razy- nie mam pojęcia jak śpiewała, i poza jednym lookiem, czy ma widoczny brzuch ( tak delikatnie ma;)) to nic więcej nie widziałam. A to wszystko za sprawą zdjęć, które wyskoczyły w tle- na słowa "chce bohatera" pojawił się MK. Ale nie taki zwykły... Podejrzewam, że Tomasz Czarnecki był tego twórcą. Na zdjęciach był MK, a właściwie jedynie jego głowa, wklejona w różne scenerie. Więc raz był Kowbojem, Spidermanem, Batmanem, Gangsterem- generalnie bohaterem. Na ostatnie powtórzenie "Chcę bohatera" na zdjęciu pojawił się już on sam w całym wydaniu, z dłońmi podniesionymi do góry. Zdjęcie pochodziło z dnia, gdy podpisali umowę o rozbudowie teatru- chyba moje ulubione zdjęcie. Tak więc chyba piosenka była dobrze zaśpiewana/ zatańczona, ale w sumie to nie wiem :) 

Chess- Chess. Utwór zatańczony w pierwszej połowie, a w drugiej były pokazane obrazy ulubionego malarza Korwina. Bylo to wszystko tak pięknie zatańczone, delikatnie. Pierwszy raz widzialam też te kostiumy. Generalnie były to body, które czasem zakrywały strategiczne części ciała tancerek i tancerzy. Na koncercie mieli bieliznę- ale jestem pewna, ze w spektaklu nie mogli jej mieć. I o ile kobieta może jeszcze jakoś wyglądac, to chłopaków wolę widzieć w tych stringach.
Przypomniało mi sie też, jak bardzo lubiłam kieydś muzykę z szachów. Gdyby to był kasowy spektakl to bym go przywróciła. Ale skoro wystawili 7 spektakli, to chyba prędzej w filharmonii zorganizuję koncert "the best of Szachy" ;)

Jesus Christ SS.-Superstar. Tu nic nie było w tle, więc mogłam się spokojnie skupić na tej piosence ;) Była wykonywana piosenka "superstar"- nigdy nie widziałam jej na żywo, więc tu było bardzo miłe zaskoczenie. Śledź śpiewał z ogromną energiąi byłam aż zaskoczona że potrafi tak się ruszać, ale największą uwagę przykuła choreografia tłumu. Wszyscy stali w <zorganizowanym> chaosie, i raz na jakiś czas jedna czy dwie osoby skakały w powietrze, jak jakaś supernowa, tworzyły z siebie podwieszony krzyż i spadały na ziemię bezwładnie. Następnie padała kolejna osoba, a tamta wstawała i dalej w szale tańczyła z tłumem. 

Teraz na scenę wychodzi Rafał Ostrowski. Z tyłu widać, że ma w dłoni niebieski kapelusz i zaczyna mówić żarty (nieśmieszne) o przerabianiu piosenek przez aktorów podczas prób. Dążył do tego, żeby zaprezentować piosenkę, która ma być wywiadem z Dyrektorem. A tę rolę grał On. I moja nienawiść osiągnęła szczyt. Poczułam się jak te tłumy moherów, które protestowały, żeby nie wystawiać JCS- bo o Jezusie nie powinno się wystawiać spektakli. Bo gdyby on po prostu wyszedł już wcielony w rolę, może by nie było takźle. Ale przedstawienie się jako dyrektor, i pokazanie, że tylko on jets na tyle dobrym, żeby zagrać Korwina... Trochę przegiął swoją pewnością siebie. I jeszcze mówił najmądrzejszymi wyrazami jakie znalazł w słowniku.
Aaa... i okazało się, że żarty Korwina w porównaniu z O. byly rzeczywiście śmieszne ;)

Dracula- wiem jesteś ze mną. Śpiewała Trębacz i Więcek. Trębacz wyszła w sukni ciążowej, i wyglądałą jakby conajmniej się trojaczków spodziewała- a ja byłam zaskoczona, że nie wiem o jej ciąży. Ale ta piosenka właśnie opowiada o tym, że niedługo pojawi się ich syn na świecie, więc się uspokoiłam. Ja wiem, ze męskich ról w teatrach jest więcej, ale jakaś kobieta musi zostać, no i lepiej już ta Trębacz, niż żadna... Za to Więcek idealny pod każdym względem/

Na zawsze- Shrek. Wybór piosenki był oczywisty, bo wiadomo, ze Smoczyca była dzieckiem Korwina i był z niej przedumny. Śpiewałą Karolina Merda. No, co tu kryć, Smukowa jest znacznie lepsza i czekam aż wróci jej głos i będzie znowu grała w teatrze. Osła zagrał w zastępstwie Maciej Podgórzak- miał 3 h na przygotowanie roli- i był genialny! Jak na taki czas przygotowania, i nagłą sytuację był bardzo wyluzowany i zabawny. Takich aktorów podziwiam- zwłaszcza, ze to dobiero student.. Jedynie mi przeszkadzało, że nie była dopracowana choreografia smoczcy- nie ruszała ustami tak jak w spektaklu, czyli łącznie z Merdą, więc trochę to mi przeszkadzało.

Wichrowe Wzgórza-Kati. Sebastian Wisłocki, wg mojej mamy najmniej doceniany aktor Muzycznego, pokazał jak pięknie potrafi śpiewać. Jakie on ma doły! Nie mogłam się nasłuchać i właśnie z tą piosenką w głowie wychodzilam z teatru i towrzyszyłą mi przez cały weekend. Ma u mnie etat- będę szukać spektaklu w którym będzie mógł główną rolę grać. W ogóle chętnie bym ten spektakl obejrzała. Ta piosenka była pięknie galopująca. Muszę nas tym pomyśleć ;)

Gościem bądź- Piękna i Bestia. Liczyłam, że będzie coś z tego musicalu, niby byłam pewna (bo topierwszy Disney w Polsce), ale nie wiedzialam, jak stoimy z prawami autorskimi. Wystawili piosenkę, którą chyba najmniej lubiłam pod koniec życia tego spektaklu, jednak miło było popatrzeć ponownie na te wszytskie stroje i Westera wraz z Andrzejewską szlochających na scenie i wydmuchujących nosy w nogawki od gaci. 

AKT II

Miasto nad Atlantis. Zawsze wydawało mi się, że to bardzo nudny spektakl a tu się okazało, ze ma piękną piosenkę. Śpiewł ją mój kochany Więcek, więc jestem nieobiektywna.

Prowadzenie przejął Aleksy Perski, i ulżyło mi. Chyba jest najlepszym prowadzącym z tych dostępnych w teatrze. Na początku zaprezentował ranking dowcipów, ktore opowiedział nam sam Dyrektor. W sumie z czasem nie stały się śmieszniejsze- poza numerem jeden, przy którym rzeczywiście płakałam ze śmiechu.

Grease- Wpadłaś w Kłopoty- Piosenkę zaśpiewał również w zastępstwie Maciej Słabowski. Dla mnie numer jeden w wykonaniu tego numeru i powinni zmienić mu rolę w spektaklu. Niestety po śmierci Sebastiana nie udało się go zastąpić, i w końcu widziałam osobę, która sobie świetnie radzi z tym utworem. Nie koloryzuje, nie gra za mocno. Jest sobą, i to zdjaje egzamin. Mam nadzieję, że Szyc to zauważył ;)


Can You Feel... Tu również główną uwagę przykówało tło, a w nim pojawiały się zdjęcia dziewcząt teatralnych przytulonych, bądź całujących Dyrektora. Czasem słyszałam, jak Michalski kaleczy piosenkę swoim angielskim, ale szybko zmieniały się zdjęcia, więc o tym zapominałam i ponownie wpadałam w trans. Chyba ostatni raz tak płakałam na Fame... Ostatnim. Ta piosenka tak mnie rozstroiła, że ciężko było mi oglądać dalej spektakl. Właściwie wystarczył mały gest, wspomnienie o kolorze niebieskim, a znowu się rozklejałam. Michalski też płakał. Nie wiem czy w piątek też- ale w niedzielę na pewno. I te cholerne spojrzenia na zdjęcia Dyrektora... Minęło tyle czasu, a miałam ciągle wrażenie, że jesteśmy na jego pogrzebie. Że żegnamy się na zawsze po raz kolejny.

Tango Roxenn- Śpiewał niestety tylko Dziedzic. Uwielbiam to tango w wykonaniu Dziada, ale w duecie z K. Wojciechowskim, który tak pięknie ciągnął góry. Dziecdzic sobie również w tym radził całkiem nieźle ale... Idealnie nie było. Tu mnie zaskoczyła Ula Bańka, która jednak na tej scenie mnie nie drażni. Tańczyła pięknie! Jej włosy pogofrowane były przelekkie, co w połączeniu z ognistym tłem dawało cudowny efekt końcowy. Oglądałam to wszystko całkowicie zapłakana, i mimo, że było wiele wad w tej piosence, zamknęłam oczy i tego po prostu nie widziałam. Chłonęłam wszystko jak gąbka.
Michalski za to przytył. Widać to od razu. Wygląda coraz bardziej jak Prokop Chomik. Więc w Tangu miał tym razem koszulę- zawsze był bez niej. I nawet jeśli zamiar był inny i z innego powodu tę koszulę ubrał- ja wiem swoje ;)

Sunset Boulevard- Piosenka symboliczna, i nawet gdyby byłą najgorszą z najgorszych teraz nabrała takiej mocy, ze wszystkim i tak się teraz podoba i uważają ją za najlepszą. Zrobił jej promocję Korwin chlapiąc jak bardzo chciałby to wystawić. Nie bylam w stanie się wciągnąć w soundrack z tego musicalu. Ale piosenka w wykonaniu Dziedzica od razu skradła moje serce. Bardzo się ucieszyłam się, że ją przetłumaczyli- nie często się to zdarza, gdynie posiadamy licencji- i nigdy jej nie posiadaliśmy. Słuchając tekstu miałam wrażenie, że to Jego życiorys, plany, sukcesy- że to właśnie one są w niej zawarte. Pięknie był pokazanyteż teatr wraz z Nim na zdjęciach- na koniec było pokazane zdjęcie nowego budynk, które szybko przeskoczyło na zdjęcie MK z rospostartymi ramionami na wielkim pusym polu. Zdjęcie było na maksa przybliżone na postać Dyrektora a później bardzo szybko się oddaliło w kosmos- pokazując Jego potęgę.

Spamalot- Tu bez ochów i achów ale Karolinę Trębacz ponioslo i w wersie "ja również przyznam, że wolałam śpiewać w E" zaśpiewała "a również przyznam się, że czasem lubię w D". I wzrokiem zasugerowała, że to nie o tonację się rozchodzi i dodatkowo, że Lancelot jej toważyszący w D też lubi.

My Fair Lady- i nieśmiertelne muszę się żenić dzisiaj rano. Bardzo mi się podobała reakcja na ten tytuł- widać było po ludziach, że lubią ten tytul. A ja sobie właśnie uświadomiłąm,że nawet jak Majferka w przyszłym sezonie powróci- to bez Oli :( A bez Oli to się nie liczy :(.
Piosenka była jakaś pechowa. Nie wiem, czy aktorzy tak bardzo się spięli wiedząc, ze to chyba najważniejszy z AKTUALNYCH tytułów dla Dyrektora...W każdym razie Szyc jedną zwrotkę cały czas się mijał z muzyką a do tego dołączył chór tak jak powinien w oryginale więc dość mocno się wszystkoposypało- i było widać, że Szyc nie był świadomy swego za szybkiego startu. Za to w niedzielę co chwilę były potknięcia w choreografii. W scenie gdzie chłopcy robią pompki opierając się ramionami o wiaderka metalowe- jeden nie zdążył postawić wiaderka i gdy to pospiesznie zrobił- ześlizgnął się z niego i spadł. Natomiast później chłopaki przekazują sobie po metalowym kubku i nim tak jakby żąglują. W szeregu. No i jeden nie wyrobił się z podrzuceniem- próbował nadrobić i mu on spadł... 

Po zakończeniu MFL cały zespół zszedł ze sceny. Został jedynie Szyc. Ubrudzony, jak to Doolitle. Stał na zaciemnionej scenie. On sam był jedynie oświetlony białymświatłem prostopadle do sylwetki- co dawalo złudzenie tunelu za nim. Podniósł głowę do nieba i podziękował Korwinowi za wszystkie spektakle. 

Wielkie dzięki Ci!- piosenka przecudowna na podziękowanie. Ażdziwne, ze nie zmienili ani słowa- miałam wrażenie jakby pisane było to tylko na tę okazję. Jeszcze większą radość sprawiało mi to, że piosenkę prowadził Jacek Wester.Taki uśmiechnięty! Pięknie śpiewał, grał tańczył! 
A chór publiczności odśpiewujący "bo fajny z Niego jest kumpel" miał niesamowitą moc.
"Wielkie dzięki Ci, nic lepszego w życiu się nie przydażyło mi!"

Zakochałąm się w teatrze. Po raz kolejny, a może po raz pierwszy? Znowu poznałam to uczucie głodu spektaklu, że było wszystkiego za mało. Że wszyscy byli genialni. MIałam ochotę wparować za scenę i im podziękować. I w momencie, gdy pokochałam teatr- kończy się sezon. Uwielbiam to uczucie. Myslałam, że po tylu latach już jest ono nie osiągalne. 
Oby następny sezon był bardziej obiecujący. Wierzę, mimo wszytsko,że Michalski się ogarnie i nie zepsuje tego teatru.