poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Stanisława Celińska- ATRAMENTOWA

Dziecko Praskiej ulicy, tak można w skrócie o artystce napisać. Kobieta po przejściach i to okrutnych. Sięgnęła dna, ale udało jej się wzbić na wyżyny. Mimo swoich lat jest młoda duchem, uśmiechnięta i otwarta na innych. Wspiera, szanuje, kocha- i to wszystko nam przekazuje wprost ze sceny.

Jakieś 10 lat temu, kiedy byłam zafascynowana starymi polskimi kabaretami usłyszałam utwory "Uśmiechnij się" oraz "Song sprzątaczki"w wykonaniu Stanisławy Celińskiej. Była genialna. Pragnęłam zobaczyć ją na żywo- jeszcze wtedy nie wiedziałam, że po latach odmieni się forma tych spotkań i od kabaretu będzie jednak daleko. Na żywo mogłam podziwiać ją dwa lata temu- było to to marzenie, które podczas realizacji po prostu Cię zawodzi. Pamiętam, że było nudno, długo, wolno- jednak mimo wszystko czułam, że jej kunszt aktorski jest wart kolejnego podejścia do jej występów i tak udało mi się zobaczyć ich jeszcze parę. Chyba teraz dojrzałam do jej twórczości, ponieważ z każdym koncertem czuję, że odbieram go coraz pełniej.

Koncert miał tytuł "Atramentowa"- czyli mamy do czynienia z promocją ostatniej płyty, którą już jakiś czas można otrzymać w sklepach muzycznych. Zwykle mam mieszane uczucia co do tego typu koncertów- często bywają odegraniem płyty na żywo. Na szczęście tutaj było zdecydowanie inaczej. Stanisława Celińska zaśpiewała utwory, które znajdowały się na płycie, lecz okraszała je anegdotami, przemyśleniami bądź opowiadała historię ich powstania. W powiązaniu z nimi, cały koncert był niesamowicie spójny. Zaczęliśmy od piosenek nocnych, mrocznych, smutnych aż po utwory o wschodzącym słońcu i nowym, kolejnym dniu.
Energia, jaką darzyła swoją publiczność, płynęła z jej serca więc jest wręcz niespotykana. Upewniała się, grzecznościowo, czy nie jest nam zimno. Oświadczyła, ze nie pogniewa się jak będziemy wychodzić z tego powodu i jeśli chcielibyśmy ten koncert zakończyć szybciej to mamy mówić. Oczywiste jest to, że nikt o zakończeniu nawet nie śmiał myśleć, ale w niej można było na każdym kroku odczuć troskę o innych. 
Czymże jest piosenkarka bez swojego zespołu. Zdecydowanie grała z największym muzycznym teamem z jakim miałam ją okazję widzieć. Nie ma co ukrywać, od razu słychać tę ilość wspaniałych instrumentów, które idealnie ze sobą współgrały.  Relacje wszystkich artystów były niesamowicie ciepłe. Celińska im czasem matkowała- głaskała po główkach, ciepło się zwracała. Później ruszała w tan i była ich klubową koleżanką. Byłam zdumiona ile energii siedzi w duszy tej "starszej pani".
Były utwory z wspaniałymi tekstami zarówno samej aktorki jak i wielkich pieśniopisarzy- np. Wojciecha Młynarskiego, Doroty Czupkiewicz czy... Muńka Staszczyka. I to właśnie jego piosenka jest najmocniejszym utworem całego koncertu. Myślę, że brak jest osób, które tej piosenki nie znają. Ciężko przejść obok niej ponieważ płynie prosto z serca- została ona napisana specjalnie dla Celińskiej, której los w pewnym momencie zszedł na nieodpowiednią drogę. Wspaniale wykonana piosenka, mimo, że wszystkim na widowni doskonale znana, powodowała, że łzy nie przestawały płynąć a oklaskom nie było końca. Chociaż o ile łzy są w porządku, oklaski były... za szybko. Nie daliśmy utworowi wybrzmieć do końca. Nie daliśmy go zamknąć. Pomedytować nad słowami przez ułamek sekundy. Myślę, że cisza byłaby tu większym podziękowaniem. Aktorka, mimo, że wcześniej siedziała pewna siebie tutaj widać było, że piosenka, którą wykonywała była dla niej trudnym utworem. Podziwiałam, że odważyła się na jego publiczne wykonanie, bo to zdecydowanie zupełnie coś innego niż piosenka, z której tekstem się utożsamiasz, ale mimo wszystko nie przeżyłaś.

Na bis zagrała utwór "W imię miłości". Dlaczego o tym piszę? Ponieważ rząd za nami siedziała pewna babcia. I ta babcia śpiewała równie głośno co Celińska tekst piosenki. Nieźle, pomyślałam. Odwracam się zatem, aby zobaczyć, i widzę. Pani siwiuteńka, wyprostowana i pochylona w stronę sceny. W ręce trzyma kartkę z wydrukowanym tekstem piosenki i odśpiewuje wręcz jak hymn. Wspaniały widok!

Suplement
Po ostatniej piosence aktorka obiecała pojawić się z boku sceny aby dać autograf na płycie bądź książce lub po prostu- przytulić. Nie wierzyłam- pamiętam, jak w 2007 r. pragnęłam dostać jej autograf po spektaklu Grace i Gloria, jednak brakowało mi odwagi. Byłam ziarenkiem piasku przy tak wielkiej dla mnie postaci, więc odeszłam. Tutaj była na moje wyciągnięcie ręki. Zawsze staram się przepuścić wszystkich zainteresowanych przed sobą, ponieważ na koniec zostaje większa swoboda na wymianę paru zdań. Tak zrobiłam również teraz.
I tak czekam w kolejce, ludzi cała masa. Organizatorzy postarali się i zorganizowali stolik i krzesła również dla osób, które będą do niej podchodzić. Stałam i obserwowałam. To co zobaczyłam, się nie odzobaczy- wszystko zostało zachowane głęboko w sercu. Podchodziły do aktorki osoby w różnym wieku- część z płytą, część po zdjęcie. To dla Kasi, to dla Artura. Każdego aktorka pytała czy to dla niego, czy w prezencie oraz ozdabiała malutkim rysunkiem. W pewnym momencie podeszła dziewczyna- na oko, w moim wieku. Usiadła, przytuliła, i podziękowała. Było to jej wielkie marzenie, które spełniła. Wymieniły ze sobą szeptem parę zdań, biedaczka dalej szlochała-odeszła szczęśliwa tuląc zeszyt do serca. Chwilę później podeszła kolejna kobieta, która podobnie się wzruszyła samym spotkaniem. Nachyliła się i szeptała coś do ucha Artystki. Ona przytakiwała, odpowiadała, trzymała za rękę i przytulała.

Dała wielu osobom to ciepło, którego tak bardzo każdy z nas potrzebuje. Zwykłego chwycenia za rękę, czy przytulenia. To tak nie wielki gest, a zarazem rzecz, której kupić nie można. Kolejny w kolejce był mężczyzna, lat ok. 30. Również szeptem się zwierzył, Ona wręcz go błogosławiła. Jego oczy szkliły się a odchodząc od stolika radość z niego wprost promieniowała. Dosłownie. 
Stałam, patrzyłam, nie dowierzałam! Co tu się wyprawia! A Pani Stanisława, tak zwyczajnie, dzieliła się swoim sercem.

I mnie udało się z nią zamienić parę zdań. Ledwo wypowiadałam cokolwiek bo i mnie oczy zachodziły łzami. Nie sądziłam, że kiedykolwiek znajdę się tak blisko tej wielkiej aktorki. Uścisnęła mnie za rękę. Rozmawiałyśmy o  wcześniej wspomnianym spektaklu- otrzymałam informację, że będzie to przedstawienie w Teatrze Telewizji. Co prawda nie lubię tej formy przedstawień, ale to z przyjemnością obejrzę. Tym razem będzie on miał dla mnie o wiele większą wartość.


To już kolejna impreza na Tarasach przy parku wodnym w Sopocie, którą odwiedziłam. Wcześniej omijałam to miejsce szerokim łukiem- siedzenie na wydarzeniu i marznięcie nie było moim spełnieniem marzeń. Nie mniej jednak ostatnio wymiatają, jeśli chodzi o dobór repertuaru- więc biorę koc i oglądam :)





środa, 17 sierpnia 2016

Recenzja płyty KORTEZ, Bumerang

Dobrze dobrane utwory na płytę potrafią przenieść mnie hen, hen daleko tworząc w mojej głowie wspaniały spektakl. I to spektakl dosłownie jedyny w swoim rodzaju, ponieważ przy każdej jej odłuchu potrafię widzieć raz radosne,raz smutne obrazy. Taką właśnie płytą jest Bumerang. Składa się na nią 10 utworów starannie dobranych- nie jest tajemnicą, że początkowo miały się na albumie znaleźć inne utwory, które ostatecznie od niego zostały odsunięte, ze względu na brak harmonii z pozostałymi kompozycjami. 

Cała płyta utrzymana w ciepłych barwach muzyki, które brzmią niesamowicie plastycznie wraz z przyjemnym wokalem. W utworach każdy dźwięk i instrument są dokładnie dobrane tak, by cały utwór wręcz przenikał przez umysł i dawał się pochłonąć całościowo. Nie słuchamy tu tekstu, nie oceniamy głosu, nie ważne są instrumenty. Całość harmonijnie wybrzmiewa i pewnie dlatego tak mocno w nasz umysł bo trafia w każdy jego zakątek.

Dowodem na to, że album nie powstał naprędce jest dodatek pt."Szkice". Możemy usłyszeć tam początkowy zarys każdej z piosenek,które często różnią się ogromnie. Wyjątkowo Kortez w ostatecznej odejmował instrumenty, zamiast je dodawać, jak czyni to większość artystów- a mimo tego minimalizmu mamy do czynienia z pełnym brzmieniem.

Co mnie skłoniło do napisania tego tekstu? Przypadkowo trafiłam na komentarze pod utworami z tej płyty odnośnie tekstu piosenki "z imbirem". To, na jak wiele stron można wytłumaczyć ten tekst pokazuje ich kolejną głębię. To dlatego możemy słuchając piosenki w szary melancholijny wieczór po rozstaniu z ex i widzieć, wiele alegorii do swojego życia- ale w tym samym utworze na drugi dzień, zaraz po spotkaniu z grupą przyjaciółek, zauważamy w nim światełko w tunelu i bijące ciepło, lekko przeplatające się z optymizmem. Bardzo mnie cieszy, że każdą piosenkę da się tak właśnie przyjąć, płyta dzięki temu leci w moim odtwarzaczu prawie bez przerwy od paru miesięcy- i wciąż się nie znudziła. Normalnie po tygodniu mamy dość, a jeden utwór do dziś utrzymuje mnie w stanie przerażenia i wywołuje ciarki kiedy go słyszę. 

Tak więc o czym są piosenki?
O miłości? Życiu? Szczęściu? Smutku? 
Chyba są o tym, o czym chcemy usłyszeć.

wtorek, 16 sierpnia 2016

BYĆ JAK CHARLIE CHAPLIN, P.Wyszomirski

SPEKTAKL: 8/10
REŻYSERIA: 8/10

Komu polecam?
Osobom nie przekonanym do monodramów oraz tym, którzy lubią podziwiać aktorów przy nowych teatralnych wyzwaniach.

Nie lubię monodramów. Są one trochę jak loteria- nie zrozumiesz tematu, nie spodoba Ci się aktor bądź scenografia- i trwasz do końca, a wychodząc obiecujesz sobie, że już nigdy więcej nie pójdziesz na tego typu sztukę.
Nie ukrywam, że ze sporą obawą wybrałam się na to przedstawienie, ale i z równie wielka ciekawością- na scenie można było zobaczyć Mateusza Deskiewicza, którego  znamy z Gdyńskie Teatru Muzycznego, lecz bardziej z ról drugoplanowych. Tak więc aktor muzycznego solo- trzeba zobaczyć! Ważny jest również reżyser- Piotr Wyszomirski- na co dzień raczej kojarzony z Gazetą Świętojańską, jednak dał się już mi poznać z innej strony przy okazji spektaklu "This is not a love song"- który był genialny.

Streszczanie monodramów nie ma za bardzo sensu- trzeba je zobaczyć i zinterpretować po swojemu. Tutaj jest szerokie pole do popisu.
Sztuka, wbrew pozorom, nie opowiada nam wprost życia Chaplina. Właściwie, jego życie jest tylko delikatnym tłem do opowieści aktora, który przygotowuje się do swojej roli. Szalenie podobało mi się podkreślenie czasu w którym spotykamy naszego bohatera- wymienił wiele obecnych afer i tematów kontrowersyjnych. Tak... Witamy w 21.wieku. 

Piosenki- prawdę powiedziawszy artyści szli jakimś bliżej nieokreślonym kluczem, ponieważ piosenki są z różnych lat, czy gatunków. Tak czy inaczej musical jest moją ulubioną formą spektaklu więc piosenki są dla mnie bardzo ważną częścią spektaklu. Usłyszeć mogliśmy:
Dziwna okolica (org. Marek Dyjak)- uwielbiam, kiedy znane piosnki w teatrze nie są rozpoznawalne, jak w "Jaka to melodia" po pierwszej nutce. Tutaj do refrenu nie byłam pewna, czy to na pewno ta piosenka! Brawo
Ty ich baw (Deszczowa Piosenka)- tłumaczenie pochodziło chyba z teatru muzycznego ROMA. Tam kojarzę ten tytuł w wykonaniu Jana Bzdawki, który pomimo sceny wypełnionej innymi aktorami i olbrzymią scenografią nie porywał tak jak Mateusz- brawo!
Wąsik ach ten wąsik (Ludwig Sempoliński)- to wykonanie mogliśmy usłyszeć na koncercie "Śpiewający aktorzy". Ewidentnie tutaj mógł dać swój popis aktorskiego kunsztu. Mimika, ruchy, śpiew- bardziej dopracowane być nie mogły.

Spektakl kończył,a właściwie podsumował, krótki groteskowy film, pokazujący "jak kończą aktorzy"- cała wykonana przez nich praca musi się przede wszystkim przełożyć na chleb.

Aktor radził sobie na scenie zaskakująco dobrze- pamiętać należy, że zazwyczaj gra na o wiele większych scenach, już nie mówiąc o towarzystwie współaktorów na niej. Nie było tutaj mowy nawet o najmniejszej pomyłce, potknięciu, zapomnieniu tekstu. Wszystko pięknie wyartykułowane, każdy gest wyważony. Mimika twarzy wprost genialna! No i jedno ważne spostrzeżenie- uznałam, że trochę żenujący jest fakt, iż mężczyzna sprawniej wykonuje makijaż. Musze postawić zdjęcie Charliego przy lustrze- może pomoże :)

Po obejrzeniu monodramu była przeprowadzona dyskusja na jego temat z udziałem aktora i reżysera przedstawienia, poprowadzona przez Wiesława Gerasa i Marię Bohdziewicz. Dyskusja naprawdę ciekawa, świetnie poprowadzona- każdy miał wiele do powiedzenia, padały ciekawe spostrzeżenia a pytania były kierowane do twórców przez publiczność- ale również i ona była wyrwana do odpowiedzi. Bardzo miło było się temu przysłuchiwać, uważam, że takie dyskusje powinny być przeprowadzane przy okazji każdego spektaklu. Zdecydowanie otwiera oczy, można dopytać o rzeczy, które były nie jasne oraz posłuchać (moje ulubione) wszelkich anegdot odnośnie danego utworu.

To było moje pierwsze spotkanie z Monoteatrem, ale zdecydowanie nie ostatnie. Już czekam na kolejne przedstawienie!


link do strony fundacji, z której zapożyczyłam zdjęcia ;)

sobota, 13 sierpnia 2016

KASZANA ZDALNIE STEROWANA, J. Satanowski, P.Bukartyk

SPEKTAKL: 8/10
REŻYSERIA: 8/10

Komu polecam?
Wielbicielom piosenek Bukartyka, choć i osoby, które go nie rozumieją znajdą tu dla siebie wiele. Nie zapominajmy o reżyserze- kto miał z nim styczność, nie zawiedzie się.

Uwielbiam moment kiedy wracam sama samochodem- wracam przeważnie dłuższą trasą, jadę wolniej- to wszystko w towarzystwie jedynie dźwięków silnika. Tylko ja i cisza, którą zakłócają dźwięki pozostałe w mojej głowie- to dźwięki teatru, o które będę dbać, aby nie opuściły mnie do końca dzisiejszego dnia. Kładąc głowę na poduszce dalej będą mi dźwięczeć, a ja będę jeszcze szczęśliwsza. Kocham ten stan- tego szumu w uszach i żołądka przepełnionego sztuką i emocjami.

Wszystko jest takie ulotne. Wrócę do domu, zapalę światło i wszystko zniknie rozproszone przez inne bodźce.

Ale od początku. 
Spektakl na podstawie piosenek Piotra Bukartyka. Znam, lubię, bardzo często słucham. Jadąc do teatru zastanawiałam się, jakie piosenki wybiorą. Doświadczenie nabyte na spektaklach typu "oparte na piosenkach tego i tego" nauczyło mnie, że reżyserowie w głównej mierze idą na łatwiznę i wybierają szlagiery. Publiczność zna, dobrze się bawi, a recenzenci wrzucają świetne opinie. Całe szczęście Jerzy Satanowski (reżyser) nie zawiódł i właściwie nasze listy praktycznie się nie pokryły.

Jeśli chodzi o interpretację piosenek powiem szczerze- nie powalało. Aktorzy śpiewali genialnie w niektórych utworach i zaraz do tego przejdę- jednak z tej części chciałabym się wytłumaczyć. Piotr Bukartyk swoje piosenki śpiewa w swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Ktokolwiek śpiewa jego piosenkę robi to już inaczej na tyle- że czasem nie sposób się domyślić, że to ten sam utwór. Tu mamy dokładnie do czynienia z tym samym- nie wiem, co należałoby zrobić, aby powaliło na kolana.

Dodatkowo, co w pierwszym momencie zasmuciło mnie ogromnie, zabrakło na scenie Artura Barcisia. Od tygodni czekałam, by móc go na tej scenie zobaczyć a tu taka niespodzianka...
Nie ma tego złego, ostatecznie jego rolę przejął Jan Janga Tomaszewski, którego na scenie też wielbię, więc reklamacji składać nie będę.

Słuchając kolejnych to pieśni doszłam do wniosku, że autor ma bardzo "winny" repertuar. Spokojnie z samych piosenek o winie można by utkać spektakl. No i koniecznie z Krystyną Tkacz.

Kaszana zdalnie sterowana- piosenka otwierająca spektakl. Po woli na scenie pojawia się coraz więcej aktorów dążąc do kompletu. A ja czekam. Gdzie ten, na którego czekam...Barcisia nie ma :(

Miś song- ogromne zaskoczenie. Solowe wykonanie Katarzyny Żak, za którą na scenie nie przepadałam. Tak- czas przeszły, polubiłam ją w tej interpretacji. Delikatna ale i silna. Naprawdę ładnie wykonane.

Durna miłość- do tej piosenki mam słabość. W każdej interpretacji jest genialna. Idzie ze mną przez całe dorosłe życie odkrywając coraz różniejsze interpretacje. Wzruszają mnie w niej delikatnie dobrane słowa i w tym wypadku równie delikatna interpretacja. Piękna muzyka, wspaniały timing przy refrenie- majstersztyk. Ale może to kwestia mojej durnej miłości do tego utworu

Ryby swąd- piosenkę po raz pierwszy słyszałam. Idealnie trafiona w miejsce- klimat wakacji, plaży, słońca(no.. tu słabo trafili w tym roku). Ale przeszukałam pół internetu i nigdzie nie widzę tekstu tego utworu.

Nie wierzę Wierze- super energia, która udzieliła się ciutkę publiczności. Bardzo lubię to w spektaklach Satanowskiego, który tworzy piosenki narastająco- czyli najpierw mamy dwóch aktorów i z każdą zwrotką/refrenem mamy ich coraz więcej- aż na koniec wszystko eksploduje.

Nie mówię kto- pomijając samą treść utworu, który powinien każdy wziąć sobie do serca, chciałabym się pochylić nad interpretacją Tomaszewskiego. Klasyczna symbolika- starszy pan na scenie, który sprzedaje nam jakąś mądrość. W zestawieniu z poprzednią piosenką pełną energii mamy tu totalny kontrast. Jedna osoba na scenie, bardzo statyczna- minimum ruchów. Tu nic więcej poza słowami nie trzeba. Bardzo podobało mi się to wykonanie- brawo Panowie!

Przygoda z Karłem- tak jakoś mi nie przypadło to wykonanie do gustu. Czegoś mi w niej zabrakło- wydaje mi się, że była jednak zbyt mocno przerysowana.

Odrobinka winka- z takim urokiem zaśpiewana piosenka przez Krystynę Tkacz, która podawała przepis na chandrę. Nie można opisać, trzeba usłyszeć.
 Utwór słyszałam też po raz pierwszy, skojarzyło mi się to z przepisem na ciasto podawanym przez A.Andrusa, które opierało się głównie na whisky dobrej jakości. Tu bardziej bogato- baardzo dużo składników było nam potrzebne

Wino proste- Katarzyna Żak wcieliła się  w nauczycielkę, która doskonale wyłożyła jakie powinno być wino i jak je najlepiej spożywać. Z każdą chwilą mamy coraz więcej "doradców" na scenie. 

Sznurek- wspaniała inscenizacja! Oglądałam i uśmiech nie schodził mi z twarzy. Aż zaczęłam żałować, że nie sprawdzałam, czy za moją szkołą jakieś zielsko nie rośnie- tak przyjemnie się na nich patrzyło! Jan Tomaszewski który przebiega w ostatniej zwrotce z zielskiem na sobie- genialny!!!
Jak legenda miejska głosi, piosenka ta była inspirowana wypowiedzią byłego premiera odnośnie palenia w młodości konopii.

Małgocha- czy jest na świecie ktoś, kto nie zna tego utworu? Ja znam bardzo dobrze- i ta interpretacja ścięła mnie z nóg- całe szczęście siedziałam. Dlaczego, Pani Dorota nie nagrała płyty z piosenkami Bukartyka w swojej interpretacji?! To niesamowite co ona zrobiła na tej scenie wyłącznie siedząc w czerwonej bluzie. Miałam ciarki na twarzy... Jak często Wam się to zdarza? No właśnie... to jest najlepszy wskaźnik mocy tej interpretacji.
Miała podwójnie trudne zadanie- trzeba pamiętać, że ciężko jest zatrzymać rozpędzony pociąg. Publiczność świetnie się bawiła ale po pierwszym wersie była już pogrążona w zadumie. Brawo!!!

???- Nie wiem jaki tytuł ma ten utwór, zarówno mi jaki internetowi jest póki co obcy. Na krzesłach siedzi dwóch gitarzystów, z czego jeden prawdziwy ;) Pięknie lekko zafałszowana piosenka. Pełna smutku i melancholii, co prawda, jedynie w duszy gitarzysty śpiewającego, piosenka, której największą fanką jest mamusia wykonawcy. Nawet jego gra jest dla niej najpiękniejsza.

Anonimowa żółta rączka- tu mi trochę zabrakło pomysłu.

W życiu liczy się porządek- Dorota jako wykładowca przypominający o tym,żeby kapcie odwieszać na wieszaczek z muchomorkiem- mój mistrz! 

Czuję, że umrę- Bardzo dobrze zaśpiewana piosenka przez Arkadiusza Brykalskiego. Pełna skupienia, spokoju, mimo szybkiego tempa.

Kruchy jest człowiek- zaraz po tym, jak Arkadiusz w barze padł- Krystyna Tkacz opowiada swoje barowe historie. Każde jej wejście na scenę jest tak idealnie w punkt, że aż ciężko

Taki tam grzech- Śpiewała Dorota osińska. Cisza mówi wszystko.

Serce na patyku- kiedyś myślałam o tej piosence na scenie. W mojej wizji powinno wykonywać ją dwóch mężczyzn, więc niestety, ta wersja do mnie nie przemówiła. Za to podziwiam zawsze aktorów, którzy na scenie gwiżdżą.

Na twarz- kolejna piosenka mędrca.

???- Katarzynka Żak w cekinowej sukience śpiewa piosenkę w kabaretowym stylu- naucza nas, ze moda jest lekiem na wszystko.

Piosenka o tęczy- bardzo przyjemna aranżacja piosenki- to była moja pierwsza myśl. Kolejna, ze to chyba już koniec. Artyści wszyscy na scenie, piosenka wesoła. Chyba time to say goodbye.

Pryszcz na nosie- początkowo zaśpiewana humorystycznie- w refrenie ton został zmieniony w poważniejszy i bardziej dostojny. Piękny utwór, narastający, dający do myślenia. Wspaniale wyciszająca na sam koniec. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby to ona zamknęła spektakl i z tym tekstem w głowie wyszłabym z teatru

Trzeba mieć ambicję- no gdyby tej piosenki nie było- to już by zakrawało o przestępstwo- na szczęście została odłożona na finał. I bardzo fajnie- ponieważ w ramach bisu mogliśmy usłyszeć ją dwa razy. Piosenka w typie "róbmy swoje", czyli każdy po jakimś wersie od siebie podrzuci i mamy piosenkę. 
Jedno,malutkie zastrzeżenie. Fajnie by było, gdyby na bisie już wyluzowali z interpretacją. Wtedy nie odnosi się wrażenia, że po raz kolejny odtworzyliśmy tę samą piosenkę. Ale, trochę się czepiam.





Koniec. Jak to mówił, w spektaklu "Nie dorosłem do swych lat" wcześniej już wspomniany Artur Andrus- "jeśli spektakl jest werymacz, przejdzie po scenie Krystyna Tkacz. Przeszła, było wspaniale!



________________________________________
Słów kilka o teatrze. Po raz kolejny zdarzyła mi się bardzo niemiła sytuacja. Kupuję bilety ze sporym wyprzedzeniem (jak to w teatrze). Mam pierwszy rząd, sam środek- idealnie! Nie będzie mi nikt zasłaniał. Spadają też szanse na rozmowy czy jedzenie przez kogoś cukierków- jakoś w pierwszych rzędach ludzie bardziej czują, że "nie wypada". Wchodzimy na salę a tam... rząd "0"! Dostawiony tuż przed moim. Na tej samej wysokości, więc okazuje się, że każdy rząd jest lepszy niż mój, ponieważ jest spad na widowni. I siedziałam wiercąc się i wchodząc w pole widzenia moich sąsiadów, którzy mieli to szczęście, że siedziały przed nimi niższe osoby. Ja nie widziałam dosłownie nic. Musiałam czasem się więc bardziej skupić w którą lukę między ludźmi powinnam teraz zerknąć, aby dobrze widzieć. I prawdę powiedziawszy uważam, ze te miejsca powinny być sprzedawane jako gorszej kategorii

zdjęcia pochodzą z portalu: trojmiasto.pl

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Kabaret SMILE

Sobotni poranek- zero planów. Wakacje. Wszyscy wyjechali... Teatry w wakacje zamknięte. Nuda...Właśnie z powodu udało mi się stać szczęśliwą posiadaczką biletu na kabaret Smile.

Kabaret ten działa już wiele wiele lat na naszych scenach- w mojej opinii są w ścisłej czołówce. Pamiętam, gdy odkryłam ich na bodajże pierwszej Sopockiej Nocy Kabaretowej- śpiewali piosenkę o pierogach, byli moimi mistrzami! Kabaret i jedzenie- dwie najważniejsze rzeczy w życiu. Jednak wtedy był nieodpowiedni czas na naszą miłość- wszak byłam największą fanką innego kabaretu. 
W między czasie słynny kierowca Tira, Pan Stanisław, podróżował z nami w Nissanie Micra, w 5-osobowej ekipie, do Paryża. Nie pozwolił nam zasnąć, pomógł wrócić do domu, a i znaki na Kostrzyń mijaliśmy z wielkim uśmiechem. Później bardzo pozytywnie zwrócili na mnie swoją uwagę zbierając pieniądze na farbę, aby wymalować pewien ośrodek (mogę już źle pamiętać, ale cel był szczytny). Dziś, kiedy moja miłość jest bardziej podzielna, bez żadnego poczucia zdrady zasiadłam w 3 rzędzie i obserwowałam ich występ.

Mam wrażenie, że pierwszy skecz jest zawsze najtrudniejszy. Publiczność nie jest jeszcze rozgrzana, jest trochę skrępowana, właściwie to nie ma zamiaru zbytnio ujawniać się ze swoimi emocjami. Przez jakieś 10 sekund. Kabaret startuje od razu na pełnych obrotach, powodując, że wszelkie kremy przeciwzmarszczkowe w tej chwili zdają się na nic. Chłopaki mają nas już w garści- i nie odpuszczają. Wystartowali z wysokiego progu, ale nie lecieli wraz z kolejnymi skeczami w dół, niczym Adam Małysz na skoczni (czy młode pokolenie wie kim on jest?!). Każdy skecz był perłą. Widać, że program był przygotowany z głową, i był spójny. Bardzo mi się podobało to, że wiele skeczy było nieznane- właściwie prawie wszystkie. Mimo, że skecz typu "Merlin" bawi nawet obejrzany po raz setny tak samo- fajnie obejrzeć coś po raz pierwszy na żywo. Tak wiecie- z dumą po roku oglądasz ten skecz i mówisz:"taaa...ja już to widziałam w Sopocie. Słabe". 

Ci, co mnie znają, że dla mnie najciekawsze rzeczy są po spektaklu. Na scenie możemy podziwiać aktora w kreowanej przez siebie roli. Gdy zejdą do publiczności możemy poznać ich prawdziwą twarz. Byli naprawdę cierpliwi- to pierwsze, co ciśnie mi się na usta myśląc o tym skupisku ludzi przekrzykujących się w ich kierunku.Oczywiście pamiątkowe zdjęcie zrobiłam sobie i ja- i te parę wyrazów wymienionych z Panam ze Smile'a zachowam w sercu na zawsze. 

Mam nadzieję, że do szybkiego zobaczenia!

czwartek, 4 sierpnia 2016

PRAPREMIERA DRESZCZOWCA- Och Teatr 07/03/2015 r. Henry Lewis, Jonathan Sayer, Henry Shields

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Zmęczonym szarością dnia. Spójrzcie- mogło być gorzej- nie musicie wystawiać szkolnego przedstawienia!

No i po raz kolejny odwiedziłam Och teatr, i po raz kolejny się za ochowałam. Zastanawiam się, na jakiej zasadzie oni zatrudniają aktorów, bo poza teatrem montownia który na stałe z ochem/polonią współpracuje, znów same nowe twarze. No ale nic to, chodzi o spektakl.

Znajdujemy się na sali, gdzie za chwilę ma zostać wystawione przedstawienie przez grono pedagogiczne oraz uczniów Politechniki (myślę, że Warszawskiej). Poznajemy różnych profesorów i panie z dziekanatu. Już na samym początku okazuje się, że drzwi, które są na jednym z ważniejszych elementów scenografii nie otwierają się prawidłowo i mimo naprawy trzeba sobie radzić bez nich. Gdy drzwi miały swój udział w scenie aktorzy- amatorzy pukali w nie, po czym przechodzili na około scenografii, czekali na słowo "proszę" i udawali, że przechodzę przez drzwi. Wystawiony spektakl zaczyna się dość dramatycznie, ponieważ widzimy scenę śmierci jednego z bohaterów. Skąd wiemy, że to scena dramatyczna? Aby było to oczywiste dla wszystkich zostały zastosowane wszystkie formy przekazu, i w momencie gdy padało jakieś zakakująco-odkrywcze zdanie światła z reflektorów zmieniały swoją ciepłą barwę oświetlenia na krwawy czerwony. Gdyby ktoś w połączeniu słów i świateł się jeszcze nie zorientował w powadze sytuacji, akustyk dokładał jeszcze do tego dźwięk akustyczny, by na wszelki wypadek komuś ten szczegół nie umknął. Zdarzało się to oczywiście częściej niż powinno, momentami nie w tych momentach co trzeba, lub się nie pojawiały ku zdziwieniu aktorów i uciesze publiczności.

Umierająca postać- amator nie była w stanie spokojnie leżeć (ponoć trupów gra się najtrudniej i mamy tu potwierdzenie). Niestety, pan profesor miał katar i raz na jakiś czas kichał. Czasem się podrapał. No niestety, widocznie politechnika nie za sponsorowała pełnego zestawu warsztatów aktorskich. Na szczęście zawsze można liczyć na panią z dziekanatu, która mimo akcji potrafiła zupełnie niepostrzeżenie podrzucić chusteczkę i tylko wprawne oko widza potrafiło to dostrzec.
Na śledztwo w/s morderstwa przyjeżdża detektyw w bardzo śnieżną pogodę- wiemy to oczywiście dzięki pani z dziekanatu która posypywała scenę i odrobinę publiczności sztucznym śniegiem.
Detektyw chcąc wejść do pokoju denata, który znajduje się na piętrze przypadkowo niszczy scenografię, która dosłownie się zawala. Schody prowadzące na górę jednak zostają nie naruszone, więc pracownikowi nic się nie dzieje i postanawia dalej prowadzić śledztwo. Ma utrudnioną sprawę, ponieważ musi wejść schodami na górę do jego pracowni, po czym zeskoczyć ( później przystawia sobie drabinę) na dół, do pokoju którego szukał. Wygląda to przezabawnie, kiedy on tak lata góra-dół udając, że nic się nie stało i scenografia sprawuje się bez zarzutów. W kolejnych scenach schody też się psują- składają się tworząc zjeżdżalnie.

W trakcie prowadzenia śledztwa ktoś przypadkowo zabiera ze sceny klucze (chyba one były pierwsze..). Okazuje się, że to kluczowy rekwizyt. Poniewaz nie mamy odczynienia z profesjonalnymi aktorami, tylko osobami o grze aktorskiej na poziomie góra starszaków w przedszkolu, scena się sypie. Każdy kurczowo się trzyma swojej kwestii. W końcu pada zdanie "wezmę te klucze i idę po kogośtam"- okazuje się, że kluczy nie ma. Bierze zatem długopis należący do detektywa. Kolejna osoba przychodzi po długopis- zabiera notatnik. Detektyw przychodząc po notatnik nie zauważa go, bierze więc wazon i to na nim później spisuje zeznania świadków.
Młoda doktorantka  w zeznaniach myli kwestie- odpowiada na pytania, które nie zdążyło paść i padało jako następne po uzyskanej już wcześniej odpowiedzi. Aktorka traci przytomność i zastępuje ją pani z dziekanatu.Tekstu nie zna, ale marzyła o tej roli. Zakłada niedopinającą się sukienkę na siebie (swoją drogą baaardzo mi się podobała ta sukienka..) i z kartkami scenariusza odgrywa rolę.
W pewnym momencie  kwestie się zapętlają i dochodzi do ponownego wypowiadania kwestii. Aktorzy przy trzecim powtórzeniu orientują się, że coś nie gra i mówiąc po woli i wyraźnie kwestię próbują znaleźć błąd,który nie pozwala im przejść dalej. Kiedy już mamy nadzieję, że wreszcie pójdzie dalej, powtarzają wszystko znowu.



W początkowej scenie została rozdana whisky (czy jakiś inny trunek), niestety to jest teatr, więc nie była prawdziwa. Zastąpił ją z godnością płyn do mycia naczyń w niebieskim kolorze. Część aktorów się zorientowała i udała że pije, inni zaangażowani w grę aktorską nie zwrócili na to uwagi. I tu ponownie czuwała pani z dziekanatu, która dzielnie podbiegała z wiaderkiem.
Doktorantka czuje się już lepiej i mimo braku sukienki wychodzi na scenę by kontynuować kreację swojej postaci. Pani z dziekanatu nie jest zbyt zadowolona i w ramach buntu wpada w histerię i zdradza publiczności zakończenie spektaklu, wyjawia że profesor, który grał trupa jest teraz inną postacią (oczywiście nikt z publiczności by tego nie wiedział).

Oczywiście w spektaklu nie obyło się bez pomyłek tekstu, czytania kwestii z ręki czy stania i panikowania bo się nie pamięta co kto miał mówić.

Scenografii prawie nie było, poza wspomnianymi schodami/zjeżdżalnią na piętro oraz piętrem które skończyło jako parter oraz sofy.

Zawsze żałuje, że na komedie nie można iść po raz drugi. Nie będzie już tych samych elementów zaskoczenia fabułą czy grą aktorską. Zwroty akcji już nie będą tak nieprzewidywalne a i samo tempo akcji na tym traci. No cóż... To chyba jedyny minus spektaklu, więc chyba nie jest źle.
Zastanawia mnie tylko czemu my zawsze mamy tłumaczenia z kosmosu. Po angielsku- tytuł nawiązujący do fabuły spektaklu: "The Play That Goes Wrong" u nas kolejny wirujący seks z tego stworzyli. WHY!!!?

Oficjalne informacje o spektaklu
Zdjęcia pochodzą ze strony teatru.

SHREK, Teatr Muzyczny w Gdyni. URYWKI (2014r.)

SPEKTAKL: 10/10
REŻYSERIA: 10/10
SCENOGRAFIA: 11/10

Komu polecam?
Dorosłym, ewentualnie dorosłym z dziećmi. Przypomnijcie sobie czym jest piękny przyjazny świat. Bez problemów i wad.


Prawie cztery lata temu Maciej Korwin powiedział, że w naszym teatrze zostanie wystawiony Shrek. Wcale nie byłam z tego powodu szczęśliwa, zwłaszcza że oznaczało to przesunięcie premiery Złego na rzecz jakiegoś komercyjnego badziewia. No ale Broadway zaproponował- grzech odmówić wiec trzeba było podnieść rękawicę i zapoznać się librettem, zanim zacznie się narzekać- lub żeby chociaż zebrać argumenty na nie. I tak też słuchałam w tramwaju warszawskim ścieżki dźwiękowej- która w momencie uwertury mnie wciągnęła jak w jakiś magiczny świat. Część piosenek przeskakiwałam, za to niektóre odtwarzałam w kółko. Okazało się, że Shreka i Warszawę da się lubić. 

Zastanawiam się ile razy widziałam Shreka.. Zastanawiałam się nad tym długo i nie wiem czy ta ilość jest liczona w  rzędzie jednostek czy dziesiątek. Pewne jest to, że potrzebowałam trzech lat, żeby ten spektakl pokochać. Zobaczyć szczegóły, których nie dostrzegałam- docenić grę aktorską a przede wszystkim zmiany, które poprzez ewolucję spektaklu powstały. Zauważyłam też, że w końcu nie mam problemu z tym, że spektakl jest śpiewany po polsku, co niestety wcześniej mnie irytowało z racji znajomości angielskiej wersji. Może dzięki temu właśnie zobaczyłam jak dobrze bawią się tu słowami?
Ale od początku...

Big Bright Beautiful World
Uwielbiam moment kiedy kończy się uwertura, zaczynają ruszać się drzewa w takt muzyki a światła przy tym świetnie współgrają. Ale zawsze ogromnym szokiem, wcale nie pozytywnym, jest moment pojawienia się małego Shreka wraz z rodzicami. Wiem jesteśmy w teatrze, ale sa bardzo sztucznie zrobieni i to wytrąca mnie chwilowo z bajkowego świata. Na szczęście mały Shrek i rodzice nie stoją na scenie wiecznie, więc szybko pojawia się ten SHREK.

 Tym razem miałam okazję zobaczyć w jego roli Łukasza Dziedzica- i mam nadzieję, że już do końca wystawiania tego tytułu własnie jego będę na tym spektaklu widywać odgrywającego te postać./ BARDZO się cieszę że Dziad ma główną rolę. Jednak od czasów Franka za wiele nie miał czego tu pokazać i nic dziwnego, że musiał tułać się po jakichś Zaolziach- mam mowy ulubiony wyraz/. Więc pojawia nam się Shrekodziad i pierwsze co się rzuca to jego chudziutkie nóżki! Za moich czasów nie był chuderlawy, jednak puszystość kostiumu zrobiła efekt powiększający od pasa w górę, a nogi pozostały "własne"- mogliby to dopracować, ale.. czepiam się. 

...pojawia ten  się Shrek! Zaczyna śpiewać i już wiem, ze to jest odpowiedni aktor na odpowiednim miejscu. Wyskakuje z toalety krzycząc "gdzieś mam ten wasz przyjazny świat" i widzę w nim Javerta, który faktycznie tak jak mówi- tak jest. Pasowało to do tej postaci zwłaszcza gdy straszył mieszczan. I tak chodzi, straszy- obłęd w oczach. Po czym dociera do swojego odludzia i.. wrzuca na luz. Dziad- Shrek zaczyna tańczyć w różnych stylach, podśpiewywać i podskakiwać wesoło. Widząc Dziedzica w roli Perczyka faktycznie miałam wrażenie, że jest bardziej wyluzowany na scenie, ale to co się działo tu- było niesamowite. Wcześniej widziałam Ostrowskiego i Westera. U nich miałam to samo wrażenie- spektakl fajny, ale postać Shreka beznadziejna. Widać było, że nie dają rady się w tym kostiumie po prostu poruszać. Dziad kostiumu nie odczuwał wcale a wcale- dodatkowo potrafił zupełnie na luzie tańczyć. Dodatkowo nie miał problemu z wyciąganiem końcówek, z którymi panowie wcześniej sobie nie radzili. 

Scenę zakończył słowami "noo to teraz na ropuszki" i gestem sugerował, co to za ropuszki- wszyscy dorośli panowie nie ukrywali swojego śmiechu;)

Story Of My Life- jedną ze świnek był Baca. On zdecydowanie może powiedzieć że praca jest dla niego przyjemnością a nie przykrym obowiązkiem- niczym Ola Meller skradał mi wszystkie zbiorówki. W chóralnym odśpiewaniu "odmień nasz zły los" bardzo mi się spodobało zapełnienie sceny. Po prawej stronie stał cały tłum wyrzutków po lewej zaś siedział Wilk okrutnie zły (Sasha) i melorecytował wyraz LOS. Był przecudowny i mimo że tylko siedział (choć dynamicznie) na krześle, to nie sposób było na niego nie patrzeć. Nie wiem czemu ale lubię jak aktorzy na scenie właśnie w ten sposób się ustawiają.

Tuż przed spotkaniem Osła (K. Wojciechowski )- czyli szukając zamku, Dziad mówił- i przypomniało mi się, że on sepleni. Przypomniało mi się nie dlatego, że zaczęłam wspominać nasz wspólny powrót do Gdańska i tę upojną noc.. On po prostu stal i seplenił na scenie tak strasznie, i nie wiem jak wielkie trzeba mieć znajomości, żeby mimo wszystko zostać aktorem.
Don't Let Me Go- Zawsze w tej scenie było tak, że Osioł biegał, skakał, błagał, żądał- a Shrek chodził od lewej do prawej kieszeni nie mogąc znaleźć miejsca. Tym razem właściwie odpychanie Osła przez  Shreka było tak świetnie ograne, że właściwie to była jego scena. Pierwszy raz miałam wrażenie, że to Shrek ma większe ADHD niż Osioł. I w sumie chyba nie tak powinno być- ale mi się podobalo :)

I Know It's Today-  niegdyś moja ulubiona piosenka- tym razem wypadła najgorzej. Może dlatego, że jednak nie przepadam za Fioneczką  na którą tym razem trafiłam. Tym razem była wnuczka dyrygenta, której to śpiewanie nie bardzo jednak wychodzi. Do tego, malutka (6cioletnia) Fioneczka zaczęła dojrzewać i jej biust widoczny pod sukienką już odejmował jej uroku i nie bardzo wiarygodnie wyglądała siedząc z misiem na kolanach. Fionka nigdy mnie nie porywała, ale na koniec weszła ONA- Fiona Smukowa! Nigdy jeszcze jej nie widziałam w tej roli! Jaka ona była cudna! Zakochałam się!

Travel Song- Jedna z moich ulubionych piosenek- i do dziś nie rozumiem, czemu jej na West Endzie nie wprowadzili w spektakl. Długa droga przebyta przez panów-

Who I'd Be- tu uwaga szok! Tyle razy na spektaklu byłam, tyle wersji słuchałam, a tu niespodzianka! Początek to są jakieś dwa-trzy takty, tak powiązane z



  "Bring him home". Aż dziwne, że na fali uwielbienia Nędzników nie zauważyłam tego!
Uwielbiam tę piosenkę. Chyba dla niej ( i jeszcze "zerwalem kwiatek") warto się pojawić na tym spektaklu. Właściwie jest za każdym razem inna- zależy w jakim etapie życia się ją ogląda. Czasem jest pesymistyczna do bólu. Czasem daje cień nadziei. 

Zdecydownaie jest to spektakl dla dorosłych. Naprawdę, nie sądzę, żeby dzieciom się mógł podobać- jest zupełnie inny niż bajka- w dodatku używają tu trudnych wyrazów- które z dzieci wie co to linie demarkacji czy impas...
Zauważyłam też tym razem wiele "ludzkich" cech nadanych bohaterom, ale nie takich oczywistych: Shrek-mężczyzna-silny, Fiona-kobieta-delikatna. Te relacje były tak zmienne i w pewnym momencie wydawało nam się, że w tym spektaklu jesteśmy Osłem, później Fioną na Shreku kończąc.

Mam wrażenie,ze cała obsada, choć w dużej mierze wymieniona- zaczęła się spektaklem wreszcie bawić. Dotarli do etapu, że żadna wpadka raczej ich już nie zaskoczy i dadzą radę to ograć jakkolwiek to pójdzie. Efektem tego jest bardziej zapełniona scena i smaczki,które można wyłapywać.

Zastanawia mnie, czemu Korwin nie wybrał od razu Łukasza do obsady. Początkowo sobie przypomniałam, ze to był okres Nędzników na których wypadało, żeby jako pierwsza obsada się pojawiał. Jednak przecież grał Farquada, więc na miejscu był.


zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Muzycznego 

OKNO NA PARLAMENT- Teatr Muzyczny w Gdyni, Cooney, scena Nowa


SPEKTAKL: 8/10

REŻYSERIA: 8/10
SCENOGRAFIA: 8/10

Komu polecam?
Wypoczętym. Tyle się dzieje, że trzeba nie lada skupienia, żeby się połapać. Wybierz się w doborowym towarzystwie, a po spektaklu wybierzcie się na kolację przypominając sobie najśmieszniejsze gagi.


Kolejna premiera spektaklu, który nie wiedzieć czemu pojawił się w repertuarze teatru muzycznego. Wcześniej takim tytułem było "39 stopni"- farsa słaba, nie mniej jednak bardziej skupiłabym się tu na gatunku , a nie na tym, czy się podobało, czy nie. Dlaczego teatr MUZYCZNY podejmuje się wystawiania spektakli dramatycznych? Jako widz przeciętny, który nie wchodzi w szczególy spektaklu, mogłabym czuć się wręcz rozczarowana, że nie jest to musical, lub chociaż spektakl muzyczny czy wodewil. Wracając do sztuki bieżącej...
Okno jest kolejnym przedstawieniem Ray'a Cooney'a, w przekładzie Elżbiety Woźniak. Duet można powiedzieć, że sprawdzony. Pani Elżbieta nie raz już podejmowała się tłumaczeń tego reżysera z dużą skutecznością. Niestety jeśli chodzi o samą fabułę spektaklu- mnie lekko rozczarowała. I nie chodzi tu o to, że było nie śmieszne. Było, sama się nawet parę razy głośno zaśmiałam, pomimo, że większość uśmieszków początkowo udawało mi się skutecznie stłumić w sobie. Treść spektaklu, można powiedzieć jak na autora- banalna, nie przewidywalna. Czasem zazdroszczę ludziom, że nie mają styczności ze zbyt wielką ilością spektakli, bo mogą spojrzeć na ten zupełnie inaczej.

Akcja tradycyjnie zaczyna się na spokojnie. Widzimy Rafała Ostrowskiego wraz z A.M. Urbanowską. Właściwie tu już też nic nie zaskakuje (no.. może poza tym, ze aktorka schudła i się ładnie prezentowała na widowni): Ostrowski  wyglądał jak ulizany pedofil i ciągle w głowie miałam "Ilse..czas na bajeczkę.." <Przebudzenie wiosny- piosenka, w której ojciec gwałci swoje córki>. On się wręcz ślinił na widok panienki. Fuj. Urbanowskiej nigdy nie lubiłam, i chyba jak w przypadku Karoliny T. nie prędko to nastąpi. Była poprawna, o ile wypada mi to napisać- ładna, ale irytująca. W krótkim czasie poznajemy właściciela hotelu (T. Fogiel), kelnera (M.Richter), dowiadujemy się, że Oset nie jest byle jakim posłem tylko najważniejszym premierem a sekretarka z którą wybrał się na noc do tego hotelu- jest sekretarką z innej partii. Chcąc skonsumować tę niepochlebną znajomość Ona podchodząc do okna odkrywa- trupa. Trup nie byle jaki, bo zaglądający przez okno do pokoju- w tej roli sprawdził się świetnie Aleksy Perski, który nie raz musiał się przewrócić, bądź przeturlać po niezbyt miękkim podłożu. Nie chcąc rozgłosu Bóg chowa trupa do szafy, wzywa swoją prawą rękę na pomoc w ratowaniu tej sytuacji.Dalej akcja toczy się bardzo szybko- nie sposób to wszystko wymienić. Jednak z ciekawostek i innych takich spostrzeżeń:
-R. Ostrowski chodził w szlafroku ze spektaklu "My Fair Lady". Szlafrok był własnością prof. Higginsa, którego odgrywał M. Richter często stojący tuż obok niego w stroju (niegdyś swojego)kelnera.
- już nie pamiętam kto jechał do tej ciotki- ale jechał do ciotki mieszkającej w Felixtowe- Ciotka istniejąca w spektaklu Mayday 2 tego samego reżysera
- K.Kurdej pojawia się na scenie jako siostra
-A. Perski grał trupa. Gdy został chowany do szafy był niby "wieszany" na haczyku na ubrania. Oset go podnosił i wieszał o kark płaszcza, równocześnie gdy trup delikatnie unosząc się na palcach pomagał mu to czynić i ostatecznie wisiał powierając swoje stopy o deseczkę na drzwiach zamontowaną. Nic dziwnego- tu jest teatr, nikt się nie spodziewa, że facet o męskiej wadze będzie wisiał na kawałku materiału i dyndał. Nikt prócz pani siedzącej obok mnie. Ona była zachwycona tym, że Oset go uniósł i powiesił. Zachwycona? Mało powiedziane. Zakładając sytuację, że na scenę wróciłoby Francesco lub Fame, a byłabym w miejscu, gdzie należałoby zachować ciszę i spokój, myślę, że nasze radości były by w tym samym stopniu w skali zachwytu.
- noooo i oczywiście wszystkowiedząca publiczność. Wiem, jestem wredna, ale wkurza mnie człowiek siedzący na widowni przewidujący przyszłość. Umówmy się, nie była to komedia, w której wszystko zaskakiwało. Były sceny/dialogi, które po prostu były do przewidzenia. I w tym momencie pan Zenon z 2 rzędu teatralnym szeptem zdradzał swoim znajomym co aktor stojący na scenie zaraz powie. Trafiał lub nie- bo jak mówiłam, część było ciężko przewidzieć. Ale myślę, że gdzieś po świecie chodzi jeszcze jeden Bóg, o którym nie wiemy. Oczywiście takich proroków było paru, więc momentami można było usłyszeć parę wersji wydarzeń.


Spektakl w mojej opinii ma bardzo dobre tempo, czasem nawet za szybkie- ciężko sobie zakodować jakąś informację kto jest kim i co właściwie robi, bo zmienia się to po raz kolejny. Mimo wszystko zostaje czytelny i przede wszystkim zabawny. Jest umieszczony w schemacie typowych komedii dla tego reżysera, ale to też chyba normalne, że oni lecą pewnymi schematami. Publiczność świetnie się bawiła, ja nie uważam, żeby wieczór był zmarnowany.
Po pierwszym akcie nie byłam zbyt zadowolona. Właściwie, gdy usłyszałam, że komuś się podoba tempo akcji oraz fabuła, myślałam, że się nabija. Drugi akt na szczęście nadrobił na tyle, że spektakl mogę nazwać zdecydowanie udanym. Jednak nie wybiorę się na niego po raz drugi- jednak komedie dwukrotnie nie bawią.
Oczywiście nie zawiódł również pan Rudziński, który tradycyjnie wyraził swoje odwrotne zdanie na temat spektaklu. Ja nie wiem jak on to robi? Zbiera opinie i pisze wszystko przeciwnie? Może posiadł moje zdolności w rozwiązywania testów tak, by żadna z odpowiedzi nie była prawidłowa i wzbudzić wszelki zachwyt? Zagadka wciąż nie rozwiązana.

Opis przedstawienia na stronie teatru
Zdjęcia pochodzą ze strony teatru.

MISS SAIGON, Prince Edward Theatre, London





Jak bardzo matka potrafi kochać swoje dziecko, wie tylko kobieta, która je traci- takim właśnie zdjęciem zainspirował się 25 lat temu Claude-Michel Schönberg i postanowił tym samym wokół postaci takiej silnej kobiety zbudować spektakl. Chyba najpiękniejsza opowieść o miłości matki do dziecka. Matki, która zrobiłaby dla niego wszystko, żeby miało szczęśliwe, bądź chociaż godne życie.  Osoby niesamowicie silnej, kochającej i wierzącej.
Wersję Romową widziałam jedynie nagraną, więc nie do końca mam pewność, czy nie była to np skrócona wersja tego, co było na scenie.
Ale jest nw pewno coś, czego Roma nie ma i mieć nie będzie (chociaż, jak im się wjedzie na ambicję, to kto ich tam wie..). Akcja spektaklu dzieje się w Wietnamie, i w spektaklu 90% aktorów to skośnookie ludziska- moja ignorancja rasowa nie pozwala mi poznać dokładnie, czy nie wmieszali sie tam jacyś chińczycy, zwłaszcza z jednego z ostatnich rzędów. Żeby bylo Romie jeszcze trudniej dogonić taki standard to na widowni siedziało właściwie 99% ludzi z nie kaukaską urodą. Właściwie to chyba my dwie byłyśmy biełe ludzie ;)

Pierwsza scena rozpoczyna się w Dreamland, czyli wietnamskim burdelu. To tam amerykańscy żołnierze chodzili sie rekalsować. Zupełny przypadek sprawił, że trafia tam Kim, dziewczyna 17letnia, która musi jakoś przeżyć i zaczyna tam pracować (właściwie jest dość mocno do tego przymuszana, pięknie ograne mimo, że dość zbyt brutalnie biorąc pod uwagę siedzące na publiczności dzieci). Tu zdecydowanie wszystkie sceny były bardziej wulgarne, scena mocno przepełniona panienkami, rurami, piórami i wszelkimi błyskotkami.
Swój pierwszy raz Kim zalicza z Chrisem, który w sumie też nie wie czemu z nią poszedł (faceci...). Właściwie zaraz po okazuje się, że właściwie to on ją kocha. Ona, to już w ogóle szaleje z miłości od pierwszego spojrzenia. I tu nastał moment odśpiewania songu miłosnego podczas którego nie mogłam się zdecydować, czy Boski Damian Bogdan Emanuel Aleksander jest gorszy, czy ten obecny na scenie Chris. Oboje byli równie beznadziejni. Za to byłam zaskoczona Kim, która śpiewając wysoko, nie była ani trochę piskliwa. I nie wynikało z przesuniętej skali glosowej, ponieważ doły miała równie głębokie i pełne. Aktorsko też nie można jej nic ująć.
I po takim śpiewaniu jak bardzo się kochają w Romie pojawia się jakiś główny wietnamski przywódca, który dzięki "pomocy" Alfonsa- wujka Sama odnajduje Kim i chce zabić jej syna i z nią być. Troche to głupie i nigdy tego motywu nie ogarniałam- trochę jak z Javertem goniącym ValJeana bez jakiegokolwiek sensu.

Aż tu nagle... okazuje się, że pomiędzy tymi scenami jest brakujące ogniwo! Scena, która wyjaśnia właściwie wszystko. Otóż w burdelu spotykają się wszystkie pracownice- tym razem ubrane odświętnie. Wchodzi Chris i okazuje się, że biorą oni ślub. Po czym właśnie w tym momencie wpada najważniejszy władca Wietnamu i okazuje się, że w końcu wrócił, i że właściwie dlaczego Kim na niego nie czekała? No i się biją, Kim mówi mu, ze właśnie wyszła za mąż i że już go nie kocha. Po czym akcja zawiesza się na 3 lata. Widzimy, że już jest po wojnie i kolejne coś, czego Roma nie miała- fajerwerki mna scenie i latające chińskie smoki. Była piękna gra świateł, która powodowała, że żołnierskie ruchy pomiędzy nimi wyglądały na jeszcze szybsze, bardziej dopracowane i w ogóle  typowe dla wietnamskiej musztry gdzie każdy ruch jest perfekcyjnie wykończony. W tle pojawia się piękna, złocona przywódcza twarz (a nawet gęba)- która ponownie oświetlana pod odpowiednim kątem nabierała różnych wyrazów, mimo, że była po prostu zwykłym stalowym odlewem.

Niesamowitą sceną jest ostatnia w której dzieje się tyle, co a brazylijskich serialach razem wziętych, i to jeszcze w  formie musicalu. Scena nagle zyskuje niesamowitą głębię, tyle płaszczyzn, pięter, że ludzki umysł nie hjest w stanie tego wzrokiem ogarnąć- nie wiadomo gdzie patrzeć.
Kim po oddaniu syna zabija się
Chris łapie ją i całuje i w ogóle obściskuje, jak Marius Eponin (no nawet w tym samym fragmencie sceny klęczał, nie mówiąc już o nędznej scenografii).
Żona Chrisa za to bierze dziecko i je przytula, akceptując jego obecność i wpuszczając go w swoje życie.

Po tym spektaklu wiem, że Wietnam będzie miejsce które kiedyś odwiedzę. Wiem, że wojna wietnamska a musical i świat teraźniejszy to dwie różne sprawy. Ale do listy miejsc które kiedyś zobaczę na własne oczy dołączę. Bo czemu nie?


Gratis!
Spektakl skończył się ok 22- na dworze panuje mrok.
Zgodnie z Westendowską tradycją przed wyjściem czekały taksówki, ryksze i bryczki- nic wyjątkowego. Wystarczyło odwrócić głowę, a  byliśmy tam. W Azji! Teatralne wyjścia było skierowane w stronę China Town! Mijały nas grupki Azjatów, a czerwono złote lampiony pobłyskiwały, wydłużając emocje po spektaklowe.
I owszem- wietnamska restauracja była moim celem jako punkt gastronomiczny tego wieczoru!

Di, Viv i Rose- teatr Capitol, Warszawa

SPEKTAKL: 1/10
REŻYSERIA: 3/10
SCENOGRAFIA: 5/10

Komu polecam?
Największemu wrogowi! Czytasz to? Załatwię Ci wejściówkę!!!
 Przedstawienie Warszawskiego  teatru Capitol odwiedziło gościnnie Gdynię- odwiedziłam je i ja. Jak na spektakl gościnny przystało, muszą być "nazwiska" bo bez nich bilety nie zostaną sprzedane w komplecie. Była więc Joanna Brodzik i Daria Widawska, których nigdy nie miałam możliwości zobaczyć na scenie. Co zaskakujące- bilety nie zostały sprzedane nawet w pół komplecie i zastanawia mnie czy to kwestia ceny (70 i 90 zł- jedne z tańszych biletów na gościnny jaki widziałam) czy innych spraw około spektaklowo- impresaryjnych.
A teraz do rzeczy.
Fabuła. Powiedziałabym, że banalna. Czasem wplatali wątki, które nie były zupełnie potrzebne co tylko spowalniało i wyciągało spektakl do maximum.
Ale od początku... Spektakl rozpoczyna się w akademiku, widzimy 3 różne od siebie dziewczyny, poznajemy bohaterki. Szybko się dowiadujemy, że Di jest lesbijką, Rose prostą, wiejską dziewczyną, Viv zaś kocha modę i jej poświęca każdą chwilę na pisanie esejów na różne tematy z tej dziedziny. Na akademickim korytarzu dziewczyny się zapoznają- Rose polubiła Di, jednak zdecydowanie do gustu jej nie przypadła jej koleżanka- Viv. Później oczywiście są przyjaciółkami na śmierć i życie. Zamieszkają w mieszkaniu zakupionym przez prawie ojczyma Rose, jakoś sobie ukłądają swoje życie. Poznajemy wtedy bohaterki szerzej. Właściwie jeśli chodzi o Di i Viv- one wciąż podtrzymują swoje upodobania wspominając o nich w luźnych rozmowach, jednak Rose okazuje się nie być grzeczną dziewczynką, która uwielbia stać w kuchni i gotować dla całej studenckiej rodziny. Jej hobby to zaliczanie sporej ilości facetów w niezbyt długim okresie. Oczywiście ze sto razy musi przejść się po scenie nie mogąc złączyć nóg i chłodząc się tu i ówdzie, bo cholera jasna bez seksu i przekleństw nie ma spektaklu! Już trochę znamy bohaterki.. mija jakieś 30 minut.. I tak się zastanawiam, gdzie jest jakaś fabuła! No ale lecimy dalej. Dziewczyny urządzają mieszkanie, wybierają się nawet na imprezę. Kolejny drętwy wątek- 3 stojące babki udające, że świetnie bawią się na scenie- litości! Jedyne co mnie w tym zaciekawiło to przebranie- każda z aktorek na swoje ubranie założyła szlafroko-sukienkę i jakąś perukę na włosy. Joanna Brodzik włożyła taką kolorową, trochę punkową czuprynę i w tym momencie stanęła mi przed oczami scena z "Jasnych Błękitnych okien" gdzie między przerzutami właśnie Brodzikowa idzie w podobnej peruce na imprezę i parę scen później umiera. Dobra, to takie moje skojarzenie i syndrom dr Lubicza, który już nim wiecznie pozostanie. Ale od tej sceny przestałam już się "dobrze bawić", bo czułam, ze ktoś zaraz umrze i wkurzali mnie ludzie śmiejący się wokół. Po imprezie w domu nasza lesbijka Di zostaje zgwałcona, Viv dostaje propozycję wyjazdu do NY aby rozwijać sie bardziej w branży modowej, Rose zaś okazuje się być w ciąży. Można powiedziec, że każdej z nich świat się odwrócił do góry nogami. Można było wątki fajnie pociągnąć, urozmaicić. Ale nie... Właściwie tak jak w jednej scenie Di jest gwałcona, w kolejnej idzie na terapię i już jest wszystko w porządku. Rose jedzie do mamy chorej na depresję ( wspomniane 10 razy w spektaklu, też nic nie wnosi do niego) żeby powiedzieć o ciąży, następnie rodzi bliźnięta japońskie i ledwo sobie radzi. Viv rozwija swoją karierę, zaprasza nawet swoje przyjaciółki na wernisaż(?) i opowiadają sobie szczegółowo co u nich w życiu się wydarzyło. Rose stwierdza, że wyjdzie za kolesia który się wokół niej kręci- a przyjaciółki mają na ślubie przemówić.

I uwaga, scena chyba jedyna, która mi się podobała, choć byłą oczywista od samego początku. Więc tak- na scenie kanapa i obraz zostają pokryte czarną płachtą materiału. Oświetlenie sceny też dość nie jasne, wręcz mroczne. Punktowe światło na scenę oraz przemawiającą jako pierwszą Di nie jest też zbyt mocno kontrastowe. Więc właściwie każdy,kto choć trochę myśli, może się domyślić, że coś tu jest nie tak. Di zaczyna przemowę a'la przemówienie na ślubie, kończy mową pogrzebową. Okazuje się, że Rose przechodząc przez pasy została śmiertelnie potrącona.
I TU BYŁ IDEALNY MOMENT NA ZAKOŃCZENIE SPEKTAKLU, jednak nie nastąpił...Myślałam, że umrę z głodu, a świadomość jechania na cheesburgera po spektaklu nie pozawlała mi się skupiać na dlaszej fabule. Nie pomagało również chrapanie pana po mojej prawicy i świadomość, że pan po mojej lewicy też już ogląda spektakl przez zamknięte powieki.

Z trzech muszkieterek zostaja już tylko dwie, chwilę później okazuje się że Viv życie nie jest takie cudowne jak jej się wydawało, a Di ma raka i przerzuty (wiedziałam!!!! :D ). Oczywiście nie było to tak w skrócie powiedziane. trawało całą wieczność. Tak samo jak niezasłużone oklaski.
No dobra, nie było tak źle, zawesze jeden spektakl więcej widziałam, parę godzin spędzonych w muzycznym to też coś! Nie mniej jednak wkurza mnie, że wystarczą "nazwiska" na scenie, i spektakl może być bylejaki. I jeszcze jedno, co mnie wkurza, to to, że ludzie są po prostu głupi. I to, że idą do teatru nie oznacza, że im IQ podskoczy do góry. Pisałam juz o tym przy okazji seksu dla opornych, ale tu też było małe potwierdzenie tego. Otóż po scenie pogrzebowej dziewczyny przepełnione żalem rozmawiają o życiu Rose i schodzą na temat faceta jej matki. Pijana Viv wykrzykuje w jego kierunku, że był "chujem". I w tym momencie scena z której wręcz wylewał się smutek i żal, dla niektórych stała się sceną zabawną, ponieważ padło na scenie przekleństwo! No faktycznie, jesteśmy zabawnym narodem...

"Trzy przyjaciółki na scenie i w życiu prywatnym. Studenckie życie, pierwsze miłości, wariackie decyzje. Jak wpływają na ich dalsze życie? Wyjątkowa okazja aby zerknąć "od kuchni" na relacje bratnich dusz na scenie. Kobiet nieprzeciętnych, zabawnych i ciekawych życia. Codzienność ale bez rutyny. Historie pełne śmiechu i wzruszeń. Poruszający, zabawny i bogaty w emocje spektakl o towarzyszkach życia na dobre i złe."
Czytając ten opis, zastanawiam się, czy byłam na tym samym spektaklu.. Nie wiem gdzie pełnia śmiechu i wzruszeń.. Ale ponoć niektórym się podobało.

TANGO 3001, G. Castellanos

Prolog
Z wielką radością przeczytałam zawiadomienie, że Teatr BOTO ma swoją nową siedzibę. Ale łzy szczęścia pojawiły się, kiedy moje oczy dostrzegły tytuł pierwszego spektaklu, który będzie miał tam swoją premierę.
"Tango 3001"- idę!
Jak wynikało z opisu spektakl ten ma być kontynuacją "Tango Nuevo" kooprodukcji wystawianej w 2011r. przez Olsztyński Teatr im. S.Jaracza oraz Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni . Spektakl oglądałam na obydwu scenach wielokrotnie i chłonęłam emocje, ruchy, gesty i kroki samotnych istot na opuszczonym metrze w Buenos Aires. Wiele bym dała, za obejrzenie ponownie tego przedstawienia, który po cichu zniknął z obydwu scen (dlaczego o takich rzeczach nie informują?). Do tej pory jedyną możliwością przypomnienia sobie tejże produkcji miało być wyświetlenie  nagrania z tego spektaklu na Olsztyńskiej plaży.

Sobota, godz. 20.00.
Wchodzimy na nową scenę teatru. Poza skromnym powitaniem i zaproszeniem na spektakl przez jednego z założycieli teatru- Adama Nalepę, powitała nas wszechogarniająca ciemność na sali oraz siedzące w jej rogu aktorki. Zajmujemy swoje miejsca, nie mówimy prawie nic. Skoro aktor jest na scenie, przedstawienie się zaczęło!
Delikatny dźwięk pozytywki przerywa nam jej głośne zatrzaśnięcie oraz werble i dźwięki nalotów. Jesteśmy w Buenos Aires w roku 3001.

Zaczynamy!Mamy do czynienia z ogromną tęsknota oraz wolą walki. Pewność siebie, przeplatała się z ogromnym żalem i rozgoryczeniem. Wszystko to wyśpiewane przez postaci zatracone w sobie. Mają to samo imię, a w kwestionariuszu na pytanie o płeć zaznaczają odpowiedź "unknown".  Mimo niemal tysiąc letniego odstępu między czasami w których my żyjemy, nie otaczają ich szklane domy, czy przedziwne pojazdy latające. W koło nie ma zieleni i szczęśliwie biegających dzieci. Mamy tutaj pustkę. Apokaliptyczną pustkę, z którą próbują sobie poradzić, lecz, co ludzkie, przechodzą przez fale wielkiego smutku oraz euforii- bo jedynie dając upust tym emocjom są w stanie dalej w  takim świecie funkcjonować. Muzyka jest dla nich pewnego rodzaju terapią, która poprzez głośne wypowiedzenie swych wspomnień pomaga wrócić do normalnego życia a przede wszystkim do dalszej walki o nie.

Realizacja
Aktorsko mamy do czynienia z wielkimi solistkami naszego teatru Muzycznego- Magdaleną Smuk oraz Renią Gosławską towarzyszy im Agnieszka Castellanos-Pawlak, która na co dzień jest aktorką teatru w Olsztynie, ale pamiętać trzeba, że w Studium Wokalno-Aktorskim oraz scenie gdyńskiego teatru stawiała swoje pierwsze kroki. Renia jest największym na pomorzu wulkanem energii, co wspaniale wykorzystał reżyser przedstawienia. Słuchanie jej interpretacji utworów, które po woli narastały aby na koniec wybuchnąć były ogromna przyjemnością. Wzruszająca i chwytająca za serce w prawie każdym utworze Magdalena Smuk, pokazuje również swoje drugie, zdecydowanie bardziej  stanowcze oblicze (Che tango che).
Zwykle przeszkadza mi, kiedy spektakl jest odtwarzany z półplaybacku, jednak w tym wypadku orkiestra zaburzyłaby wszelką harmonię przedstawienia.
Aktorki bardzo dobrze poradziły sobie z brakiem mikroportów, z którymi zwykły śpiewać- niektóre frazy były czasem ledwie słyszalne, ale wynikało to wyłącznie z interpretacji utworu a nie z niewłaściwej emisji głosu.

Pomyśleć by można, że realizacja spektaklu w oparciu o motywy utworów Piazzoli jest w pewnym sensie "pewniakiem". Muzykę zna sporo osób, a wiadomo, że najbardziej lubimy  piosenki, które się zna. Przypomnijmy sobie jednak "Tango Piazzola", reż. Józefa Opalskiego z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie- po przerwie widownia świeciła pustkami. To dowód na to, że pomimo solidnych fundamentów przedstawienie się nie uda, jeśli reżyser nie będzie miał na niego pomysłu.
Ale powiedzmy sobie szczerze- "Tango 3001" to nie kontynuacja, a ten sam spektakl. Ale przecież jeśli coś jest dobre- wystarczy jedynie dostosować go do nowych warunków i wystawiać jak najdłużej!